Ale widzą! I to jeszcze ile widzą!
Jak siedzisz na dupie, to siedzisz i w sumie nic cię nie rusza. Ale jak już raz twój tyłek powstanie z kanapy, to koniec, przepadłeś. Więc teraz można rzec – w dupach się poprzewracało (ja bardzo lubię to słowo na „d”, podobnie jak Ola Budzyńska). Czekanie na kolejną podróż to jest choroba, ale jej się nie leczy. Trzeba nauczyć się z nią żyć. Współczuję jednak domownikom wszystkich, którzy na nią cierpią. Bo ona wiąże się z pogarszającym się stanem psychicznym, narzekaniem, ciągłym szukaniem biletów i odległymi fantazjami pełnymi słońca i dobrej kawy gdzieś we włoskich/portugalskich/hiszpańskich zaułkach. Na dłuższą metę trudno to wytrzymać, więc musi się to skończyć jakąś podróżą. Ale nie taką, że wybierasz się do sklepu po bagietkę i trochę sera (mi się takie zdarzały). Niestety, ale jestem na tym beznadziejnym etapie fantazjowania i powracania do przeszłości. W ramach tego etapu katuję się oglądaniem zdjęć z podróży poślubnej i zastanawiam się jak to możliwe, że jeszcze pół roku temu podbijaliśmy Europę?! Jakie to życie było wtedy szalone! A teraz muszę patrzeć, jak w kwietniu za oknem raz pojawia się deszcz, potem śnieg, ewentualnie grad. I zastanawiam się czy dziś zrobię makaron z pesto, czy może z cukinią i czy wystarczy mi mleka do kawy. A jakże. Boję się, że utknę w tym mieszkaniu w Krakowie, zdziadzieję, a moje małżeństwo będzie się zadowalało się wyjściem na spacer do Piotra i Pawła… Proszę traktować ten wpis z pozycji sarkazmu i autoironii, za co z góry przepraszam, jeśli okaże się niezrozumiały. Ponieważ nie chcę pozostać w moim bólu samotna, zostawię tu trochę zdjęć i wrażeń z kilku miejsc…
Rzym
Jak się zaczęła nasza podróż poślubna możecie przeczytać TU, co może wam nakreślić, jak generalnie potrafi wyglądać nasze życie. Najpierw był Rzym, bo zamarzyła mi się sesja w sercu Włoch (burżuazja się znalazła). Prawdę mówiąc przy tak dużych wydatkach przy organizacji wesela, jest ci już wszystko jedno, czy wydasz kilka stów więcej. Więc czemu nie zrobić sesji za granicą?
Do Rzymu zabraliśmy ze sobą naszego szalonego fotografa Łukasza, wypożyczyliśmy samochód i mieliśmy ogromną nadzieję na słońce i ciepełko, a tu d… Słońca jak na lekarstwo i zimno bardzo. No nic, zaplanowaliśmy, że następnego dnia wstaniemy na wschód słońca, licząc, że to słońce jednak się pojawi. Prawdę mówiąc, w tym momencie marzyliśmy, żeby się po prostu wyspać i odpocząć po weselu, ale chcieliśmy sesję, to mamy… Tego dnia stały się dwa cuda: po pierwsze wstaliśmy, po drugie – wyszło słońce! To nic, że w sukni było mi tak strasznie zimno, że musiałam chodzić w szaliku, który stał się stałym elementem zdjęć. Ale warto było, bo takich rzeczy się nie zapomina, choćby starcza demencja już dawała o sobie mocno znać. Na drugi dzień oczywiście lało i wiało strasznie. Stwierdzam więc, że jesteśmy dziećmi szczęścia, ewentualnie przypadku 😉 Teraz na myśl o Rzymie łezka mi się w oku kręci. Tak chociażby na dwa dni mogłabym się tam pojawić, żeby napić się kawy…
Cagliari
Następny przystanek – Cagliari. Na Sardynii jest wszystko: piasek, morze, góry i dzika przyroda. Mieszkaliśmy na południu, a nasza próba dotarcia na północ jednego dnia skończyła się tym, że wylądowaliśmy na jednej z plaż 1,5h drogi od Cagliari. Dobrze, że M. wziął do auta jakieś resztki parmezanu i oliwek, bo inaczej znaleźlibyście nas umierających z głodu gdzieś na sardyńskim wybrzeżu. Znalezienie czegokolwiek otwartego w czasie siesty w jakiejś małej mieścince graniczy z cudem. Ale żyjemy! Południe jest bardziej włoskie, ale też jest inne niż typowo włoskie miejsca. Widać też wpływy arabskie. Dużo tu do odkrycia, dlatego być może Sardynia wydaje mi się taka pociągająca. No i w październiku nie było zbyt dużo turystów, co działa zdecydowanie na plus. Jak dla mnie to wymarzone miejsce na wakacje. Tym bardziej ciężko mi oglądać te zdjęcia, ale skoro powiedziałam „A”, to brnę dalej. 😉
Już macie dosyć, czy chcecie zobaczyć więcej? Ja jeszcze wytrzymuję. Do Cagliari sprawdzam loty średnio 3 razy w tygodniu. Ryanair lata z Krakowa, więc może uda nam się coś upolować. Bo na pewno tam wrócimy, żeby objechać całą Sardynię ( o ile znowu nie zakotwiczymy na jakiejś ciepłej plaży i nie będzie nam się chciało ruszyć tyłka)!
Barcelona
Miałam już naprawdę dość latania. Do Barcelony mnie jakoś szczególnie nie ciągnęło, ale mieliśmy tam jeden dzień przerwy. Koniec końców, dłużej bym tam nie została. Być może dlatego, że był to jeden dzień, ale nie zapałałam jakimś szczególnym uczuciem do tego miasta. Taka jedna wielka imprezownia. Ale mogę się mylić (choć pewnie na taką nie wyglądam)! Możecie mnie tam zabrać na swój koszt i udowodnić, że nie miałam racji – nie miałabym nic przeciwko.
Porto
Na te zdjęcia to już naprawdę nie mogę patrzeć. Słońce, ocean, miejski klimat, tylko kuchnia mogłaby być lepsza. Ale połączenie ryby z frytkami i ryżem lubię bardzo. Gorzej z flaczkami i innymi dziwnymi częściami ciała zwierząt. Pomijając ten fakt, Porto jest cudowne! Mniej górzyste niż Lizbona (więc aż tak strasznie nie sapałam) i równie kolorowe i urocze. Na ulicach co prawda nie widziałam muzyków z gitarą śpiewających fado, za to studentów zaczynających studia było wszędzie pełno. Wyglądało to dość zabawnie, ponieważ studenci chodzą tam w specjalnych czarnych strojach, które moją nasuwać skojarzenia z Harrym Potterem. Poza tym, starsi studenci testują pierwszorocznych i wymyślają im różne zadania, więc momentami czułam się trochę w innym świecie. Najważniejsze jednak było to, że mogliśmy tam po prostu odpocząć. Wstawać po godz. 10, jeść późne śniadania i pić wino przed 12 – chyba o to chodzi w podróży poślubnej, prawda?
Skoro dotarłeś do końca, to teraz zapewne poczujesz to samo, co ja. Okrutne to, wiem. Ja sama ledwo to przeżyłam (w trakcie pisania znalazłam tanie bilety do Mediolanu i zaczęłam szukać noclegu nad jeziorem Garda, więc rozumiem). Będziesz teraz żyć marzeniami o kolejnej podróży, szukać biletów, może nawet zaczniesz oszczędzać. Bo nie warto siedzieć na tyłku, nawet jeśli to ma być podróż na drugi koniec miasta. Bo podróż zaczyna się zaraz po przekroczeniu progu Twoich drzwi (pomijając wypad do Piotra i Pawła, oczywiście). 😉