Straciliśmy dziecko.
Musieliśmy wyprowadzić się z naszego krakowskiego mieszkania.
Kupiliśmy bilety w jedną stronę do Lizbony.
Przenieśliśmy się do Porto.
I… miało być inaczej.
To musi być jakiś chichot losu. Po wszystkim czego doświadczyliśmy nie zdążyliśmy jeszcze złapać oddechu. I nagle sytuacja zamyka nas w domu. Z tym wszystkim co gdzieś nie zostało w nas przepracowane: z nienazwanym żalem, ze smutkiem ukrytym za codziennym uśmiechem, rozczarowaniem, do którego nie chcemy się przyznać, ale też z nadzieją, bo w końcu odważyliśmy ruszyć się z miejsca, nie tylko w tym fizycznym, namacalnym sensie. Nie da się już od tego uciec. Tylko my wiemy ile nas to wszystko kosztowało. To też dla nas kolejne doświadczenie, w którym dociera do nas, że nie wszystko musi się wydarzyć tak, jak tego chcemy. Dla jednych nasz pobyt w Portugalii jest po prostu jednym z wielu turystycznych wyjazdów, dla nas to duża dalsza podróż. To możliwość przeżycia straty po swojemu. Tu mieliśmy uczyć się nowej codzienności, wybierać co jest nam potrzebne, a czego już nie chcemy w naszym życiu. Nie da się jednak zaplanować żałoby. Tęskniliśmy też za tym poczuciem wolności, na które wcześniej sobie w pełni nie pozwalaliśmy ze strachu przed utratą czegoś ważnego, może poczucia bezpieczeństwa. To poczucie, że dziś możemy być w Portugalii, a jutro możemy się spakować i wsiąść w samolot do Włoch, było zawsze czymś o czym marzyłam. Nic nas nie trzyma, nie spłacamy kredytu za mieszkanie, nie mamy pracy od 9 do 17. Mogliśmy i nadal możemy naprawdę wiele. I skłamałabym pisząc, że nie zabolało mnie, że znowu to w jakimś stopniu utraciliśmy. Ale to nie jest dla nas koniec świata.
Tu i teraz
Ostatecznie to dla mnie trening w szukaniu możliwości w niesprzyjających okolicznościach. Bardzo tego potrzebuję, by wyciskać jak najwięcej z mojego „tu i teraz” – gdy mnie nic nie goni, gdy nie czuję ciągle frustracji, że nie ma mnie w miejscu, w którym chciałabym być. Pomaga mi też terapia, na którą wróciłam. Musiałam odpuścić swoje oczekiwania wobec naszego wyjazdu, wobec siebie. Wstaję więc rano i jestem. Nie myślę o tym, co będzie jutro. Jemy wspólnie śniadanie, M. robi kawę, po czym rusza do pracy. Razem z Kajutem przygotowujemy obiad albo włączam mu Świnkę Peppę, by móc mieć chwilę dla siebie (oglądanie bajek – ten aspekt wychowania też odpuściłam) . Spędzam naprawdę dużo czasu w kuchni i szukam tam swego rodzaju pokrzepienia – nareszcie nie czuję, że gotuję, bo muszę. A najlepiej jak są drożdże, wtedy czuję się spełniona 🙂 Wstawiamy pranie, M. kładzie Kajetana na drzemkę, ja sięgam po laptopa albo książkę. Bawimy się we trójkę zwierzakami, budujemy z klocków kupionych w pobliskim sklepie albo dmuchamy balony. Łapiemy promienie słońca wpadające do sypialni, wygrzewamy się na podłodze. Obserwujemy mewy i życie gołębi po drugiej stronie ulicy, zastanawiając się, który z nich wpadnie przed rozbitą szybę do opustoszałego budynku i znajdzie drogę powrotną. Puszczamy Pomelody i tańczymy jak na najlepszej imprezie. Są przytulanki, czytanie Kici Koci i moje malowanie akwarelami. Każda wyprawa do sklepu jest dla mnie wyprawą w poszukiwaniu skarbów – za każdym razem czuję tę nutkę ekscytacji, która towarzyszy odkrywaniu czegoś nowego. Sięgnęłam też wreszcie po aparat, by chwytać zwyczajne momenty naszej rodziny, czego wcześniej tak często nie robiłam.*
Nie ma meia de leite w pobliskiej kawiarni, jest kawa z kapsułki z mężem na balkonie.
Nie ma długich spacerów portugalskimi uliczkami, jest krótki spacer wokół parku, w którym rośnie kilka wysokich palm i różowo kwitnące drzewa.
Nie ma eksplorowania gastromapy Porto, jest mała portugalska kuchnia i dorsz ze sklepu.
Nie ma zdjęć portugalskich kamienic o złotej godzinie, są domowe kadry i zdjęcia z telefonu spotkanych po drodze drzwi (tak, wszędzie gdzie jestem robię zdjęcia drzwi, takie małe zboczenie).
Nie ma pikników nad oceanem, jest ocean miłości (ale zaleciało Coelho).
Proste, zwyczajne życie. Szukanie dobra i radości. Normalność. Mimo wszystko.
I tak, trochę czuję się jak pączek w maśle – nie muszę się martwić czy będziemy mieć jutro pieniądze, mam co jeść, moi bliscy są zdrowi i bezpieczni, ale i my mamy swój bagaż, którego Wy nie widzicie.
Na dzień dzisiejszy w Portugalii obowiązuje stan wyjątkowy – można wyjść do sklepu, apteki, pracy i na krótki spacer. Gdybym biegała, to też bym mogła 😀 U nas, na północy jest najwięcej stwierdzonych przypadków koronawirusa, bo prawie 9 tysięcy. Ale nie czuć paniki ani frustracji. Rząd też dobrze sobie radzi z obecną sytuacją, nie mamy poczucia, że ktoś podejmuje decyzje po omacku. Trzymajcie się i Wy, przetrwamy to!
*zdjęcia zostały zrobione podczas pierwszego miesiąca spędzonego w Porto. Teraz jesteśmy w nowym mieszkaniu, choć nadal w Porto 🙂 Może syn mnie kiedyś nie pozwie za tyle opublikowanych jego zdjęć, ale razem z M. byli najbardziej wdzięcznymi modelami w naszym domu 🙂
Portugalska kwarantanna.
Chciałam, żeby większość tych zdjęć pojawiła się już na nowej stronie. Jak już wspominałam kilkukrotnie na moich kanałach, odchodzę od blogowania kulinarnego na rzecz fotografii, choć jedzenia u mnie nigdy nie zabraknie 🙂 Wstrzymałam też moje wszelkie zawodowe plany z powodu sytuacji osobistej. Nie spieszę się, nie wykonuję pochopnych ruchów. Idę w swoim tempie.
Ale sie ucieszylam, ze jest nowy artykuly na blogu!! Pisz nam Madzia, oby jak najczesciej! I trzymajcie sie cieplo cala 3jka!!
Dziękuję! Nie wiem czy przy Kajtku się da tak często 😀 No i nowa strona będzie jednak rządziła się trochę innymi prawami 🙂
Krzepiące słowa, dodające otuchy i piękne zdjęcia! Dzięki za ten wpis, bardzo inspirujący.
Wszystkiego dobrego na Waszą Wielką Podróż 🙂
Dzięki za miłe słowa 🙂