magdaraczka.com

Ja, Matka.

Codziennie czekały na mnie kanapki zrobione przez M. – najczęściej z Edamem Ryckim z pobliskiej Biedronki i suchą krakowską. Kolację podawali nam o 17, więc nie tak trudno było usłyszeć burczenie w brzuchu. Potem szłam zaparzyć sobie Earl Greya w termosie. Czasem sama, czasem zabierałam go ze sobą na przejażdżkę do oddziałowej kuchni – śmiesznie mu wtedy podskakiwała główka w tym małym wózeczku. Herbata koniecznie z 1,5 łyżki trzcinowego cukru, nie za dużo, taki niedosyt słodyczy był w sam raz. Teraz już mogło dziać się wszystko, byłam przygotowana. Budziłam się co 2 godziny, żeby go nakarmić, choć kręciło mi się w głowie i za każdym razem chciałam wyłączyć budzik i z powrotem zasnąć – przecież kiedyś nic by się nie stało. Mówili, że dziecko niedokarmione, że cukier mu spadł, u mnie kiepsko z laktacją, a jak nie przybierze, to nie wyjdziemy. Zestresowana notowałam więc kiedy jadł i jak długo zechciał być przy mojej piersi. Zaciskałam zęby gdy chwytał mnie za sutek, po chwili dało się jednak wytrzymać. Przecież nie wiedział, że mnie bolało. Przewijałam go przy stłumionym świetle latarki w telefonie, próbując się nie rozpaść na milion kawałków gdy tak przeraźliwie płakał. Mówiłam mu wtedy do ucha, że jestem obok i nie musi się niczego bać. Też chciałam się przestać bać, choć na chwilę. Z czasem się przyzwyczaiłam, że podobnie jak ja, po prostu nie lubi zimna. Teraz mogłam spokojnie usiąść. Ból nieprzespanej nocy i tęsknoty za swoim łóżkiem koił widok na Kraków z 8-go piętra. Lubiłam szczególnie te oświetlone kominy na Hucie. I herbatę z termosu, którą nalewałam sobie co chwilę do nakrętki jedną ręką, bo drugą przytrzymywałam jego prawie 3,5 kilogramowe ciałko. Po naszym nocnym rytuale kładłam go z powrotem obok siebie i tak zasypialiśmy na kolejne dwie godziny. Nie potrafiłam go zostawić w tym plastikowym wózeczku – nikt przecież nie lubi samotności, zwłaszcza, że przed chwilą opuścił swój bezpieczny dom, który znał przez tyle miesięcy. Próbowałam jakoś ułożyć nam ten świat zamknięty w ścianach szpitalnego, PRL-owskiego budynku, ucząc się tej niespotykanej dotąd miłości. Utkałam naszej dwójce dom z tego co miałam pod ręką, mamy podobno potrafią wyczarować coś z niczego. A w domu, przy mojej nocnej szafce, jeszcze długo potem czekał na mnie gorący Earl Grey w termosie. Tak to się właśnie zaczęło.

zdjęcie: Marzena Rej-Brodowska
zdjęcie: Marzena Rej-Brodowska

Wonder Mother w brudnych legginsach

Chodzę po domu w mojej szarej, rozmemłanej koszulce z wizerunkiem Wonder Woman, na którą Kajetan zdążył dziś już zwrócić mleko trzy razy. Na nogach mam czarne legginsy – całe w mące, bo udało mi się coś upiec, gdy pierworodny miał drzemkę. Nie pamiętam już czy umyłam zęby, bardzo prawdopodobne, że nie. Nie wyszłam sama z domu od kilku dni, choć tak bardzo bym chciała. Udaje mi się jeszcze usiąść na chwilę na kanapie i dopić kawę – to jedna z moich niewielu przyjemności w ciągu dnia, ale nigdy z niej nie rezygnuję. Nie zawsze czuję się Wonder Woman, a raczej Wonder Mother. Czuję się różnie.

Ten tekst miał wyglądać zupełnie inaczej. A ponieważ piszę go na przestrzeni kilkunastu tygodni, razem z moim podejściem, zmienia się jego treść (czyli dość dynamicznie, jak widać). Gdybym napisała go dwa miesiące temu, byłoby tu dużo goryczy. Zmęczenie, rozdrażnienie, lęk, złość na siebie samą, które mi wtedy towarzyszyły bardzo mocno by tu wybrzmiały. Było mi wtedy bardzo ciężko pomimo euforii, którą odczuwałam w pierwszym miesiącu bycia we trójkę – niepoukładane myśli i emocje nie pomagają w byciu całą dla tego małego człowieka. Na szczęście, w macierzyństwie doświadczam dwóch rzeczy, które mnie budują codziennie na nowo – to AKCEPTACJA i przeświadczenie, że WSZYSTKO KIEDYŚ MINIE (te fajne momenty niestety też). Ale po kolei.

Jeden uśmiech nie wynagradza wszystkiego

Czasem nie znoszę być mamą i zakładam, że to uczucie jeszcze powróci. Nie znoszę tej potwornej bezsilności, gdy Kajo płacze tak, że nie można było go uspokoić. Jest to dla mnie ogromnie trudne, żeby poradzić sobie z jego i moimi emocjami w tej samej chwili. Nie mogłam znieść tych momentów, gdy karmienie piersią przestało być naszym upragnionym czasem we dwójkę, a stawało się walką o każdą kroplę mleka. Gdy musiałam być na wyłączność, a chciałam uciec. Gdy już nie miałam siły go usypiać, bo wolał jednak gdy tata to robił. A gdy do tego dochodziła kolejna nieprzespana noc i zero czasu dla siebie, wkurzałam się na niego i jeszcze bardziej na siebie, bo jak mogę się złościć na dziecko. Nie, nie oczekiwałam od dziecka przespanych nocy, uroczego bezzębnego uśmiechu 24/h i bycia w ciszy kiedy akurat ja tego potrzebuję. Nie, ja nie nastawiałam się na insta macierzyństwo z kawką w ręku na tle białego marmuru w kuchni (którego notabene nie mam). Wiedziałam, że będzie trudno. Ale wiedzieć, a tego doświadczać na własnej skórze każdego dnia, to zupełnie inna bajka.

Stawanie się mamą jest piękne i bolesne jednocześnie. Nie doświadczysz większej zmiany w życiu, naprawdę. Już za mną szok jakiego doznałam po zderzeniu się rzeczywistością jaką jest bycie rodzicem. Nie oszukujmy się, nie będzie już tak samo. Po prostu nie i już 🙂 I tu zaczynają się dwie ważne rzeczy: oswajanie i akceptacja. I nie trwa to kilku dni ani tygodni. Być może będzie trwało przez całe życie, choć przy kolejnym dziecku na pewno jest już dużo łatwiej (Drogie Mamy więcej niż jednego dziecka, wypowiedzcie się). Może są mamy, dla których wejście w macierzyństwo odbyło się bez szkód i ofiar w ludziach, a może po prostu głośno nie mówiły, że było im trudno, bo nie wypada. Nie słyszałyście przecież, że jeden uśmiech dziecka wynagradza wszystko?! Nie wynagradza. Chociaż ja nie chcę, żeby mój syn mi cokolwiek wynagradzał. A jeszcze jak dziecko jest zdrowe, masz dach nad głową i co włożyć do garnka, to musisz być wdzięczna i szczęśliwa. I jestem! Ale oswajanie się z macierzyństwem wiąże się z taką ambiwalencją uczuć, że możesz być szczęśliwa, ale za chwilę chcesz swoje dziecko wyrzucić przez okno. Albo wystrzelić w kosmos, co kto woli.

Płakałam. I to nie raz, czy dwa. Bałam się zostać z moim dzieckiem sama, bo nie wiedziałam czy zaraz nie dostanie ataku histerii, a ja nie będę potrafiła sobie z nim poradzić. Były dni, kiedy ryczałam razem z nim, próbując go uspokoić. Mój mąż pracował przez pierwsze miesiące w domu, bo Kajo potrzebował opieki dwójki rodziców. I tak, czasem zastanawiałam się po co mi to wszystko. I wiem, że mam prawo do takich emocji, które być może powszechnie są niemile widziane. Bo każda z nas przeżywa macierzyństwo po swojemu. Myślę, że zwłaszcza dla kobiet, które nie potrafią usiedzieć w miejscu, cenią swoją niezależność, lubią robić wiele rzeczy naraz, jest to ogromny przeskok. Od kiedy stajesz się mamą, stajesz się w pełni dla kogoś, na 100%. Już nie twoje potrzeby są najważniejsze (choć też są bardzo ważne i ciągle trzeba dbać o swoją psychikę, serio). Nie zrzucisz na nikogo odpowiedzialności za swoje dziecko, nie wyjdziesz z domu wtedy gdy masz na to ochotę, gdy twoje dziecko jest chore i płacze. Nie masz magicznej różdżki, która w jednej chwili zmieni zły humor twojego bobasa, bo ty sama masz ochotę położyć się i odpocząć. No nie ma takiej opcji! Czasem mam wrażenie, że ktoś mnie wsadził do takiego kołowrotka dla gryzoni i ja już z niego nigdy nie wyjdę. Ale ostatecznie to tylko wrażenie.

Będzie lepiej

Jest nam razem coraz lepiej – znamy się już trochę, komunikujemy się w tylko nam znanym języku, chichramy się leżąc we dwójkę w łóżku, mama i syn – to zupełnie inny obrazek niż kilkanaście tygodni temu. Już się nie frustruję, gdy nie uda mi się napisać kilku kolejnych linijek tekstu, gdy Kajo śpi. Najwyżej napiszę to kiedy indziej. Albo wcale. Nie robię wielkich planów, ale jednocześnie staram się wykorzystywać czas, który jest mi dany. Jasne, czasem wracam myślami do tego stanu zanim pojawiła się nasza Buba – ile miałam czasu, braku ograniczeń, możliwości działania. Ale już nie biczuję się (albo biczuję się mniej), że teraz musi wszystko tak samo wyglądać. Z dzieckiem się da, naprawdę, ale da się inaczej 🙂 I to musi być proces, żeby to przyjąć i ja cały czas w nim jestem. Wraz z narodzeniem się Kajka, nie przestawiłam się automatycznie na macierzyństwo i wszystko co ze sobą niesie, ja cały czas się uczę być mamą po swojemu. Każde kolejne doświadczenie uczy naszą trójkę, że razem budujemy coś na nowo. Uczymy się siebie, swoich słabości, badamy gdzie są nasze granice. Czasem kończy się to śmiechem w niedzielne poranki (które uwielbiam), czasem kłótnią, kiedy oboje mocno zmęczeni potrzebujemy równowagi w zaspokojeniu naszych potrzeb.

Już nie uciekam z sypialni, kiedy M. kąpie Kaja, byle tylko mieć chwilę dla siebie – częściej zostaję z nimi. Mam duuuużo więcej cierpliwości (do siebie również), gdy ma gorszy dzień, choć nadal w nieprzespane noce staję się wredną zołzą i zionę ogniem. Jak jest źle, to wiem, że za chwilę będzie dobrze – banalne, ale tak właśnie wygląda życie z dzieckiem. I za każdym razem jak wątpię w siebie i moje bycie mamą, gdy mam ochotę kląć i wyskoczyć przez okno, to mnie ratuje. Będzie lepiej Droga Mamo.

Usypiam go po raz kolejny, bo skubaniec dziś stawia opór. Leży przyklejony do piersi i mimo zamkniętych oczu, nie przestaje ssać – mógłby tak godzinami, co czasem bywa męczące, umówmy się. Jedną ręką trzyma mnie za bluzkę, drugą za mój palec – i tak sobie jesteśmy we dwójkę. Lubię takie chwile wytchnienia podczas naszej tygodniowej walki o przetrwanie. W głowie mam już listę rzeczy, które trzeba ogarnąć w domu, jak tylko zaśnie. Bo to zawsze jest wyzwanie. Ktoś powinien kiedyś stworzyć taką dyscyplinę olimpijską – ile jesteś w stanie zrobić podczas drzemki twojego dziecka. Jeszcze nie jestem mistrzem, ale doświadczone mamy na pewno 😉 Gdy nie zaprzątam swoich myśli obowiązkami, wracam często do dnia porodu. Sklejam te wszystkie obrazki ze sobą, by nic mi nie umknęło. Pamiętam jak położono mi go pierwszy raz na brzuchu takiego brudnego, lekko wystraszonego… Jak pierwszy raz trochę nieporadnie szukał piersi. I jak na drugi dzień mogliśmy go dopiero zobaczyć, bo przez całą noc musiał być naświetlany. Nigdy nie zapomnę widoku tego małego skrzata zawiniętego w szpitalny, pstrokaty rożek i jego ciemnych, rozbieganych oczu. Płakałam wtedy ze szczęścia.

 

Jestem mamą. I chyba to do mnie jeszcze nie dociera, że w naszej sypialni śpi sobie mały chłopiec, dla którego jestem wszystkim. Choć jestem nerwowa, niecierpliwa i czasem mam ochotę uciec na drugi koniec Polski. On właśnie taką mnie kocha. Bezwarunkowo.

Mimo tych wszystkich trudności, ja wiem, że macierzyństwo to będzie najpiękniejsza przygoda w moim życiu. Pełna trosk, potknięć na tej wyboistej drodze, niepoukładanych myśli, rozterek, ale nadal moja i nieprzewidywalna. Z Kajetanem nie zrobię już wielu rzeczy, które mogłabym zrobić wcześniej, część z nich będzie mnie kosztować więcej wysiłku, ale jest też masa rzeczy, których bez dziecka nigdy bym nie zrobiła! Na pewno bez niego bym tak nie kochała, jak kocham teraz.

Pisanie tego tekstu było dla mnie bardzo trudne. Na przestrzeni dwóch miesięcy pojawiały się tu i znikały różne słowa. Między kryzysem a wychodzeniem na prostą. Między uczeniem się swoich emocji i Kajetana a frustracją. Między totalnym zakochaniem a niechęcią. Tak właśnie postrzegam bycie mamą – jako godzenie w sobie tak wielu sprzecznych ze sobą momentów, uczuć, potrzeb. I nadal daję radę!

Będzie mi bardzo miło, jeśli przy tak ważnym dla mnie tekście zostawisz tu swój ślad.

Pozdrawiam Cię Mamo i Niemamo.