Masz dziadków pod ręką? A może nianię? Wysyłasz malucha do żłobka? A może twój mąż może zająć się dzieckiem, bo macie dziesiątki tysięcy na koncie i może nie pracować?
Nie?
No to nie rozhulasz biznesu.
Szanuję wszelkie idee, projekty, które rozbudzają w mamach ten dryg przedsiębiorcy, poczucie, że warto zrobić coś swojego, rozwijać się i odkrywać w sobie umiejętności do posiadania biznesu. Cały czas nam, kobietom potrzeba wsparcia, żeby móc uwierzyć, że możemy naprawdę wiele. Chciałabym, żeby to wypływało z nas samych – poczucie własnej wartości, poczucie sprawczości i wiary we własne siły. Rzeczywistość bywa trochę bardziej smutna i wymagająca – dużo częściej wątpimy w swoje możliwości, niż idziemy po swoje. Wolałabym jednak, żeby biznesowe idee dla mam były oparte na realnym, codziennym życiu, niż na oderwanych od rzeczywistości wyobrażeniach o matkach superbohaterkach prowadzących dom i własny biznes nad zlewem z nieumytymi garami.
Jak nie robić biznesu na macierzyńskim.
Jak to w uproszczeniu wygląda jak nie masz własnej działalności? Jeśli jesteś na etacie to masz dużo łatwiej (sorry) – po pierwsze: zasiłek macierzyński po prostu do Ciebie spływa co miesiąc, nie musiałaś wpłacać horrendalnie wysokich składek, żeby mieć na waciki i jarzynkę do zupy. Nie oddajesz też co miesiąc daniny ZUS-owi, który uwielbia zabierać, ale dawać już niekoniecznie. A po drugie – po roku zwyczajnie wracasz na swoje miejsce. Chyba że pracodawca okazał się chujkiem mujkiem i postanowił zastąpić Cię lepszym modelem – najlepiej bezdzietnym. Jeśli jednak wracasz na etat, a nie masz dziadków albo niani pod ręką, to Twojego malucha czeka żłobek. Dla jednych mam to łatwa decyzja, dla innych smutna konieczność. Nie zazdroszczę i tu wcale nie macie łatwiej.
Przez jakiś czas miałam w głowie wizję, że na macierzyńskim nareszcie będę miała czas, żeby ruszyć porządnie ze strategią i ogarnąć moją działalność, z którą nie do końca wiedziałam co zrobić. Taki prawdziwy urlop mi się marzył – z przestrzenią na opiekę nad Kajutem i twórcze myślenie, bo na pewno da się to jakoś pogodzić, prawda? Teraz już wiem, że jak sobie wyszarpiesz 2 godziny dziennie albo będziesz siedziała do rana nad swoimi rzeczami, a na drugi dzień leciała na litrach kawy, to można! Nie krępuj się, spróbuj! Potem urodził się Kajetan – euforia, kryzys, nieprzespane noce, nerwy i tak w kółko. Dopiero po jakichś 6 miesiącach mogłam myśleć o swoich pomysłach albo zastanawiać się skąd je wziąć. Moja cudowna wizja urlopu macierzyńskiego, gdzie mogłam spokojnie siedzieć przy kawie pisząc dziesiątki tekstów i planować swoją świetlaną przyszłość, dość szybko runęła w odmętach zużytych pieluch.
Na początku jeszcze nie było tak źle – Kajo miał długie drzemki, więc czasu dla siebie było więcej. A to napisałam tekst na bloga, coś upiekłam, założyłam w końcu newsletter, grupy na Facebooku – moje działanie nabierało kształtów i rumieńców, ale to nadal nie było prowadzenie normalnego biznesu, bo ja nie utrzymuję się z bloga. Miałam wielkie plany powrotu do Aletei, ale zaczęłam mieć dylemat – pisać na własne kanały, bo czasu mam bardzo mało i w ten sposób budować fajną społeczność? Czy pisać teksty za które po prostu dostanę wynagrodzenie, ale jednocześnie publikować na znanym kanale. Tak się złożyło, że miałam wielką chęć stworzyć cykl tekstów dla poszukujących kobiet (o którym nie powiem nic więcej, bo ostatnio zauważam tendencję do kopiowania moich pomysłów/koncepcji przez innych, więc zamierzam milczeć foreva). Koniec końców powstał jeden wywiad, z którego notabene jestem bardzo dumna, ale na tym się skończyło – bo życie, bo inne priorytety, bo brak czasu i systematyczności. Jak widać, nawet mając punkt zaczepienia nie było mi łatwo.
Za dużo chciałam naraz wcisnąć w tą naszą wymagającą codzienność, za dużo pomysłów w głowie, za dużo wymagań wobec siebie. Ruszyłam też z projektem warsztatów fotografii kulinarnej z dziewczynami, w który włożyłam/wkładam bardzo dużo wysiłku, czasu i energii. Pierwsza rzecz, która się pojawiła wtedy w mojej głowie – priorytety. Nie mam już z tym problemu, że mając tysiąc pomysłów za chwilę rezygnuję z połowy z nich. Nie jest mi głupio, że ktoś pomyśli, że mam słomiany zapał, bo nie mam. Ja po prostu szukam. I to jest moja przewaga – ja mam przestrzeń na szukanie. Mam luksusowe warunki w porównaniu do większości matek w mojej sytuacji! Dwa razy w tygodniu mogę wyjść rano na 3 godziny, żeby popracować, pobyć sama ze sobą, zjeść śniadanie na mieście. Nie wieczorem, kiedy normalna kobieta ledwo ciągnie na oparach i tylko marzy, żeby umyć porządnie zęby (bo rano nie było czasu) i pójść spać. Moja działalność nie ma wpływu na to czy damy radę utrzymać się finansowo, więc nie czuję presji, że muszę zacisnąć zęby i wypruwać z siebie flaki, bo zachciało mi się być na swoim. Widzicie, bo ja może jestem na swoim, ale nigdy nie powiedziałabym o sobie, że prowadzę regularny biznes!
Dziadkowie, niania, kokaina
A teraz wyobraź sobie mamę, która nie chce wracać na etat, ale jej wkład finansowy do budżetu domowego jest znaczący, więc nie może tak po prostu rzucić pracy. Ma jednak ochotę spróbować rozkręcić biznes. Bez dziadków, żłobka, bo przecież kosztuje, bez niani, bo ta kosztuje jeszcze więcej. Próbuje więc coś tam dziergać w czasie drzemki swojego dziecka, stara się w międzyczasie ogarnąć zakupy, zrobić obiad i posprzątać mieszkanie, choć za 15 min znowu będzie bałagan. Wieczorem może uda jej się jeszcze zaplanować kolejne działania, ale okazuje się, że maluch niekoniecznie chce dziś zasnąć, więc odkłada swoje sprawy i usypia dzidziutka. Raz, dwa, trzy razy, bo dziś ewidentnie ma kryzys. Jest już zmęczona, więc decyduje się pójść spać, bo jutro musi przecież jakoś funkcjonować. Rano mąż robi śniadanie, ale zaraz znika do pracy. Ona znowu ogarnia mieszkanie, wychodzi na spacer albo zakupy, dziecko idzie na drzemkę, więc może teraz usiądzie do swoich zawodowych planów. Ale nie! Przecież trzeba zrobić obiad! Znowu nie zaplanowali wspólnie posiłków, więc musi się zastanowić co dziś ugotuje. Albo może jednak zamówi jedzenie na wynos. Nie, jednak nie, maluch musi zjeść coś porządnego. Gotowanie makaronu zajmie jej 30 min, jak dobrze pójdzie, zdąży wywiesić pranie i już chce zrobić sobie kawę w ulubionym kubku i usiąść do komputera, gdy nagle słyszy płacz budzącego się dziecka. Znowu przekłada swoje sprawy na później – może jak mąż wróci dokończy to, co zaczęła kilka dni temu. Ostatecznie zasypia razem z dzieckiem w sukience poplamionej sosem pomidorowym.
Tak tylko wtrącę: czy znasz faceta, który zmaga się z tymi samymi przeciwnościami chcąc być przedsiębiorcą?
Albo więc masz pomoc dziadków, nianię albo bierzesz kokainę. Innych rozwiązań nie widzę. Może są gdzieś takie mamy, które mają mniej wymagające dzieci i przestrzeń na własne zainteresowania/rozwój zawodowy się znajduje, ale to nadal nie są warunki do rozhulania biznesu tak, żeby przynosił wyniki. Piszę to z perspektywy osoby, która kiedyś myślała, że swoimi chęciami i pasjami zbuduje samonakręcający się interes. A wtedy jeszcze nie miałam dziecka! Teraz wiedząc ile to wszystko wymaga wysiłku jestem bardziej sceptyczna do popularnych haseł z serii: jesteś na macierzyńskim? To świetny czas na biznes! A najlepiej zrobić go jeszcze ze swojej pasji, żeby ci w końcu obrzydła. True story.
Szpilki, siłka i pożywne obiadki
Nie ma prostego rozwiązania w takiej sytuacji. Żeby kręcić biznesy, trzeba naprawdę mocno zagryźć zęby i zawsze to odbędzie się kosztem czegoś. A jeśli masz małe dziecko, to zazwyczaj jego kosztem. Niestety, nie można mieć wszystkiego, cenę za „wszystko” trzeba zapłacić. I z dzieckiem wszystkiego nie można też, nawet jeśli by się bardzo chciało.
Wmawia się nam, że możemy tak samo spełniać się na każdej płaszczyźnie życia: możesz być businesswoman w szpilkach z najnowszym Mac’iem w torebce, uprawiać regularnie sport, bo sylwetka sama się przecież nie utrzyma, możesz być jednocześnie matką w dresie, która poświęca maksimum uwagi swojemu dziecku, ma czas bawić się z nim klockami, gotuje pożywne obiadki i ma zawsze lśniące mieszkanie. A, jeszcze chodzisz na eleganckie kolacje ze swoim mężem raz w tygodniu, bo przecież wam się należy. No fuckin’ way.
Sorry.
Potem wkurzasz się na cały świat, że to przecież nie tak miało być. Nie takiego życia oczekiwałaś! Padasz na ryj wieczorem i masz wyrzuty sumienia, że chcesz iść spać, bo jeszcze przecież chciałaś rozpisać strategię swojego biznesu. Ale jesteś nieogarnięta kobieto! W sumie nie wiesz do końca jak się za to zabrać, więc frustracja rośnie. W domu syf, nie masz gdzie się nawet rozłożyć z komputerem, żeby wysłać maila, mąż nie w humorze, więc się na nim wyżywasz. Wcześniej na dziecku, bo nie chciało zająć się sobą przez 30 minut. I myślisz o sobie, że do niczego się nie nadajesz, jesteś byle jaką matką, przeciętną businesswoman, więc może lepiej podkulić ogon i wrócić do znanych, utartych schematów działania – mąż pracuje, Ty siedzisz grzecznie w domu z dzieckiem, ewentualnie wracasz na etat. To jeden z możliwych scenariuszy, gdy chcesz być wszystkim, robić wszystko i mieć wszystko.
Maternity Power
W tych warunkach, jakie mam (czyli mimo wszystko całkiem niezłych), zajmując się praktycznie cały czas synem, organizuję dwie edycje warsztatów kulinarnych, idę na studia podyplomowe, staram się prowadzić bloga, organizuję spotkania z mamami na mieście, próbuję żyć i mieć relację z własnym mężem. Mam przed sobą realizację projektu, który prawdopodobnie będzie mnie kosztował ogrom pracy, czasu i pieniędzy i na dodatek jestem w nim zależna od innych. (o ile się nie poddam). Wydaje się, że robię całkiem dużo ciekawych rzeczy, ale nigdzie nie daję swoich 100%. Na moją pracę poświęcam 30 min dziennie, może godzinę, choć bywa, że tyle wystarczy. Czasem zamiast pracy wybieram oglądanie serialu, bo odmóżdżenie też jest konieczne, zwłaszcza przy zaawansowanym stopniu mamozy własnego syna (kurcze, kobiety sukcesu nie oglądają przecież seriali, każdy ich ruch palcem jest efektywny i nawet robiąc kupę poświęcają czas na samodoskonalenie się, przegrałam życie). Zrezygnowałam już z kilku swoich pomysłów, bo zwyczajnie wiem, że w aktualnej sytuacji, gdzie jestem z K. sama, nie ma szans, żebym rozkręcała coś od zera na takich zasadach, jakich chcę. Robię pojedyncze projekty, ale to nie jest biznes, który przynosiłby dochód co miesiąc. Jak w takich warunkach być na swoim i opłacać co miesiąc ZUS? Nie wiem. Co by było, gdybym miała przestrzeń i warunki do normalnej pracy? Może byłoby sprawniej, konkretniej, intensywniej (a nie, intensywniej już być nie może). Może tak, a może nie, jak mawia M.
Prawdą jest jednak, że na macierzyńskim wpadły mi do głowy najlepsze pomysły. I jeszcze nigdy nie miałam tak jasnej wizji tego, co chcę i co mogę zrobić. Może to wynika z faktu, że mając chwilę wolnego czasu przy dziecku wiem, że muszę wykorzystywać każdą okazję? A może dlatego, że przy dziecku dojrzewam, zmieniam się, a razem ze mną moje priorytety i szkoda mi życia na rzeczy, które nie są warte mojej uwagi? Nie wiem. Jest jakaś siła w macierzyństwie, która mimo zmęczenia, frustracji i wiecznego niedospania pcha nas do przodu. Czasem jestem jej wdzięczna, bo mimo wszystko się nie poddaję. Czasem jednak wolałabym grzecznie wrócić na etat i mieć święty spokój, choć wiem, że trwałoby to tylko chwilę.
Wersji instant brak
Nie ma gotowych rozwiązań na biznes na macierzyńskim. To, że mam fajne pomysły nie oznacza, że to jest najlepszy czas na pójście na swoje. To też nie powód by nie wracać na etat i zażynać się, bo lepszego (sic!) nie będzie. Jeśli chcesz spróbować, wiesz jak się zabrać do rozkręcenia własnej działalności, możesz finansowo to udźwignąć i widzisz, że znajdziesz na to czas i przestrzeń, to go for it! Dziewczyno, wspieram Cię ile mogę! Ale jeśli to ma być tylko przyczyną Twojej frustracji, postawieniem rodziny w trudnej sytuacji finansowej, a jednocześnie wiesz, że będziesz z tym sama, zaczekaj proszę. Daj sobie czas, zacznij powoli, krok po kroku realizując swoje cele, które może kiedyś doprowadzą Cię do fajnego biznesu, bo hulać między przewijakiem a zmywarką to on nie będzie. Czymś innym jest hobbystyczne dzierganie wieczorami na drutach, a zupełnie czymś innym prowadzenie sklepu internetowego z rękodziełem, gdzie musisz być nie tylko twórcą, ale też księgową, marketingowcem, fotografem, specem od social mediów, logistykiem, itd.
A może właśnie miej w dupie co właśnie piszę i rób swoje! Gdyby mnie ktoś te kilka lat temu ostrzegł, że zakładanie własnej działalności i sklepu internetowego z rękodziełem bez szerszej strategii to niekoniecznie jest najlepszy pomysł, nie miałabym dziś tego doświadczenia, jakie posiadam. Dziś wiem więcej, znam się lepiej, jestem mądrzejsza, ostrożniejsza i dużo bardziej odporna na wizję przedsiębiorczych matek podbijających świat na macierzyńskim.
PS. Ten tekst powstawał kilka dni, zdanie po zdaniu, między jedną drzemką a drugą. Kończyłam go siedząc na kanapie po jednej stronie mając stertę ubrań, po drugiej oskubanego słonecznika i piwo bezalkoholowe. W kuchni bałagan po obiedzie, na podłodze powyrzucane z półek książki, odkurzacz, którego już nawet nie chowam i jakieś resztki jedzenia. Sukcesem było wysłanie kilku maili i ustalenie kolejnych szczegółów związanych ze zbliżającymi się warsztatami. Dla M. już dziś nie znajdę czasu. Taki to właśnie high life.
Wrzucam Wam jeszcze link do wystąpienia ojca, który został z dziećmi w domu. Można przejrzeć się jak w lustrze, tylko z męskiej perspektywy. M. podesłał, więc oglądajcie! 😉
Świetnie Cię rozumiem Magda! Też uważam, że do prowadzenia biznesu z dzieckiem potrzebna jest kokaina 😀 Będąc w ciąży – i pod wpływem idyllicznych obrazków z instagrama – myślałam o rozkręceniu własnej działalności. A potem pojawił się mój syn, obiektywnie bardzo grzeczny, i zmieniłam zdanie. Po drodze spowodowało to u mnie mnóstwo frustracji. Na szczęście mogłam wrócić do swojej etatowej pracy. Co nie znaczy, że moje życie jest spokojne i że mam czysto w domu. Nie. Trzymam kciuki za Twoje działania! Siły!
Odpowiadam z bardzo dużym opóźnieniem, ale już po warsztatach, więc mam czas 😀 Może jeszcze kiedyś wrócisz do swoich pomysłów, ale na swoich warunkach i bez presji. Może potrzeba więcej czasu, żeby to sobie wszystko poukładać. Zawsze warto spróbować, byle nie za wszelką cenę.
Dzięki Soniu!
Cześć,
A ja odwrotnie – postanowiłam nie wracać do pracy, tylko zacząć robić własne projekty. (notabene pracowałam na kontrakt więc od dawna płaciłam wysoki zus). Trafił mi się klient gdzieś w 3 mcu macierzyńskiego, zupełnie przypadkiem, co pozwoliło mi poważnie się nad tym zastanowić. Później już sama szukałam klientów. Teraz, gdy właśnie skończył mi się macierzyński moje dochody pozwalają mi na razie na opłacenie pełnego zusu i niani kilka dni w tyg., całą resztę opłaca mąż (więc i tak jest lepiej niż jeszcze 2 mce temu kiedy pracowałam, a niani nie było). Oczywiście docelowo planuję zarabiać przynajmniej tyle ile wcześniej na mieście, a za rok najlepiej więcej.
Żeby jednak nie było tak kolorowo faktem jest że:
– nie gotuję w ogóle bo nie mam czasu (dziecko jadło słoiki, mąż co tam sobie ugotuje, ja – prawie nic, albo monoprodukty bo dzieciak ma uczulenie)
– nie sprzątam prawie w ogóle bo nie mam czasu (tylko w soboty razem z mężem i jak klient przychodzi)
– pracuję często w nocy, wtedy mam spokój, a rano odsypiam – dziecko śpi z nami więc jak ja śpię ono złazi z łóżka i się bawi
– nie chodzę na spacery bo nie mam czasu
– pracuję w weekendy
– mąż zajmuje się dzieckiem jak tylko jest w domu więc raczej nie odpocznie
– nie mam na nic hajsu bo wszystko idzie na niańke i zus. Muszę się o wszystko prosić co mnie motywuje żeby wreszcie zacząć normalnie zarabiać.
– mam dodatkowe obowiązki w postaci nadzorowania robót budowlanych w naszym domu, bo z racji zawodu na mnie to spadło
– dziecko jest spokojne i potrafi zająć się sobą, gdyby było inne pewnie byłoby trudniej
Za to z plusów:
– siedzę sobie w domu i mam święty spokój
– nie muszę wracać do kołchozu
– wreszcie projektuję zamiast użerać się z ludźmi i chodzić na spotkania
– otworzyłam stronę internetową
– mam normalnych klientów o fajnym guście więc jest szansa na ciekawe realizacje
– ta robota daje satysfakcję
– może za kilka lat będę miała pracownię z prawdziwego zdarzenia
Kamila, baaaardzo dużo Ci się udało na tym macierzyńskim! Ale właśnie, coś za coś. I jak sobie ze znajomymi rozmawiałyśmy, wiele zależy od tego jakie mamy dziecko. Super, że Twoje Ci na tyle pozwoliło i nie musisz wracać do „kołchozu” 🙂 Też bym nie chciała tam wracać! Trzymam kciuki!