magdaraczka.com

Jak spełniają się marzenia, czyli kulisy organizacji I edycji warsztatów fotografii kulinarnej!

40 donutów bez polewy?

Nie wydawało mi się, żeby to było najtrudniejsze zadanie podczas przygotowań do warsztatów. Lidl, Biedronka – tam na pewno uda mi się je kupić tuż przed warsztatami. Odwiedzam jedną Biedronkę, a tam jakieś różowe polewy, pianki marshmallow, biały lukier… No nic, pędzę więc do Lidla. Taka sama sytuacja. Odwiedzam jeszcze kilka innych pewniaków, ale nikt o donutach bez żadnej polewy nie słyszał.

Zostały 3 dni. Plan na cały tydzień mam rozpisany i według niego, pączki powinnam mieć kupione wczoraj. Zaczyna robić się gorąco. Wizja pieczenia czterdziestu donutów przy małym dziecku i milionie rzeczy do zrobienia jakoś specjalnie mnie nie pociąga. Wiem! Widziałam w Żabce piękne, okrągłe donuty obsypane cukrem – tak na oko 6 letnie dziecko wpadło któregoś dnia do sklepu, rzucając tekst w stronę kasjera, że poprosi pączka w zestawie z kawą. Kawy nie dostał, ale pączka tak. W Żabce obok naszego mieszkania donutów nie ma i nie będzie. Niewiadomo do końca dlaczego. Następnego dnia na łowy wyruszają M. z Kajtkiem i penetrują wszystkie pobliskie Żabki. Przynoszą dwa pączki! Ale więcej nie ma, może uda się zamówić w magazynie, po 12 sztuk w jednej paczce. Dowiemy się po południu. Jest czwartek, więc popołudnie mnie nie urządza.

W kolejnej Żabce dowiadują się, że w magazynach generalnie już brakuje pączków. Zaczynam powoli panikować. W końcu M. wraca z wybrakowaną paczką 10 donutów prosto z zamrażarki. Wraca nadzieja na pozytywne zakończenie całej akcji, choć musimy zdobyć jeszcze 28.

M. kończy pracę, pakujemy się wszyscy do samochodu i ruszamy – Żabek w Krakowie nie brakuje. M. obstawia, że będą w mniejszych, ja stawiam na większe sklepy. Nie zawsze jestem optymistką, ale mój mąż za mnie nadrabia. I za każdym razem gdy wpada do Żabki, wychodzi z pudełkiem donutów z miną zwycięzcy. Tylko w tle brakowało jakiejś podniosłej muzyki.

– Czy mają państwo donuty?
– Yyyyy… Chyba nie mamy.
– Ale może na zapleczu są. Weźmiemy wszystkie, nawet te zamrożone.
– Zamrożone? Chyba jakieś mam.

10 Donutów do kolekcji, kolejna paczka z 9 pączkami, wykupione ostatnie 5 z następnej Żabki… Ostatecznie wracamy spokojni do domu mając 40 donutów bez żadnej polewy, które już tylko czekają aż ktoś je poleje lukrem i posypie złotymi perełkami. Zakładam, że w naszej krakowskiej dzielnicy już nikt donuta z dziurką nie kupił.

Jak spełniają się marzenia, czyli kulisy organizacji I edycji warsztatów fotografii kulinarnej!

Najpiękniejszy stół z propsami do stylizacji w całej Polsce! Ceramika od m2k ceramika i Magda Barcik ceramika.
Uczestnicy warsztatów mieli okazję pracować z deskami Mishy. Fot. Marzena Rej-Brodowska

Życie po macierzyńskim

Kiedy zastanawiałam się co takiego mogłabym robić po macierzyńskim, mój dobry kolega napisał do mnie: Ej, Magda! Sama mogłabyś zrobić kiedyś warsztaty z fotografii kulinarnej. Miło coś takiego przeczytać, ale wiem, że jeszcze bym nie mogła. Za to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się podszkolić. Jedyny problem polegał na tym, że nie było gdzie! Były warsztaty, ale dla początkujących, więc nieskromnie uznałam, że nie są dla mnie, bo szukałam czegoś więcej. I tego „więcej” w Polsce nie ma. Nawet nie wiem kiedy wpadł mi do głowy pomysł, żeby samej takie warsztaty zorganizować, bo niby dlaczego nie?

Ta zmiana perspektywy, kiedy nie czekasz aż coś się wydarzy, tylko samemu stwarzasz sobie przestrzeń, żeby działać, popycha mnie do przodu. Nie wiem dlaczego tak długo nie widziałam tego, ile ode mnie samej zależy.

Z Olimpią nigdy się nie znałyśmy osobiście. Czasem wymieniłyśmy kilka krótkich zdań na Instagramie, ale nie można tego nazwać przecież relacją. Zaufanie – bez tego nie da się współpracować drugim człowiekiem. I jak napisałam o tym krótko w tekście o „czarnej dupie”, wystarczyło jedno pytanie do Olimpii, czy będzie w najbliższym czasie w Polsce i czy w związku z tym może zrobiłybyśmy razem coś fajnego w Krakowie. Zapytałam o to w… kwietniu! Czyli całe planowanie i organizacja warsztatów zajęło nam 5 miesięcy. Nie znałyśmy się, nie wiedziałyśmy czy to w ogóle wypali, czy będą zainteresowani, czy to się opłaca, ale póki jest zaufanie, można próbować. Na wspólnym callu ustaliłyśmy wstępną datę warsztatów i w ciemno zarezerwowałam studio wpłacając kilkaset złotych na zaliczkę z własnych pieniędzy, których bym już nie odzyskała, gdyby warsztaty się nie odbyły. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy.

Dołącza do nas Karolina. Potem już we trzy ustalamy ilość uczestników, kwestie finansowe i wstępny kierunek naszych warsztatów. Dopiero teraz tak naprawdę czekała mnie właściwa praca: planowanie, postawienie strony (ok, to praca M.), copy na stronę, strategia zapisów, materiały graficzne, ustalenie terminów, kontakt z partnerami (którzy dołączyli do drużyny dzięki dziewczynom), robienie listy potrzebnych rzeczy i planowanie wysyłek mailowych. Wiedziałam, że jeśli nie podejdziemy do tego z rozmachem, to lepiej w ogóle tego nie robić (ale może to moje perfekcjonistyczne skrzywienie każe mi tak myśleć :p). A doświadczenie PR-owe baaaaardzo mi w tym momencie pomogło.

Razem z M. pracowaliśmy wieczorami poświęcając swój wolny czas i okazję do odpoczynku. W ciągu dnia pracowałam nad warsztatami gdy Kajo miał drzemki – kawa, laptop, notatnik i motorek w tyłku. Tylko tak byłam w stanie ruszyć temat do przodu.

Cena za marzenia

Do końca nie byłam pewna czy znajdą się osoby gotowe zapłacić tysiąc złotych za warsztaty. Wiedziałam, że nie wszyscy będą mogli sobie na nie pozwolić, ale to też nie były warsztaty dla wszystkich. Z drugiej strony miałam świadomość, że takiego wydarzenia jeszcze nie było i to niepowtarzalna okazja, żeby uczyć się i zainspirować od dziewczyn, które mają ogromne doświadczenie w branży. Ja osobiście bym jej nie przeoczyła, dlatego nie zeszłam z ceny. W Polsce jeszcze nie do końca jesteśmy przekonani, że wydawanie pieniędzy może być ogromną inwestycją. I ona prędzej czy później na pewno się zwróci. Wiedziałam, że ktokolwiek kto się zdecyduje na udział, chce się nie tylko dowiedzieć czegoś nowego, ale przede wszystkim chce móc poznać osobiście Olimpię i Karolinę, chce spędzić czas w towarzystwie ludzi, którzy pasjonują się fotografią, zainspirować się, wyjść ze swojej fotograficznej rutyny, doświadczyć czegoś nowego. Uważam, że to jest największa wartość uczestniczenia w takich eventach. Każde nowe doświadczenie pozwala nam zrobić mniejszy bądź większy krok w kierunku jaki chcemy obrać.

Dostałam tylko jedną, jedyną wiadomość odnośnie ceny. I nawet nie była niemiła. Po prostu ktoś zasugerował, że warsztaty mogłyby być tańsze. Spytałam „dlaczego?” i podesłałam informację, gdzie znajdzie warsztaty z bardziej przystępną ceną 🙂 Na taką a nie inną cenę składa się: honorarium, wynajem studia, przelot prowadzących, bagaże, nocleg, prowizja dla operatora przelewów, koszt przesyłek, dojazd z lotniska, narzędzie do wysyłania maili, serwery, domena, lunch, woda, kawa, naczynia do lunchu, jedzenie i gadżety do stylizacji i cała masa innych rzeczy, które nagle wyskakują w trakcie organizacji, a na które trzeba przeznaczyć jakiś margines finansowy. Nie wliczam w to paliwa, księgowości, ewentualnego podatku i czasu, jaki M. poświęcił na pracę nad kwestiami technicznymi. Pierwszy raz pracowałam tak skrupulatnie w excelu, którego nie znoszę, ale to była jedyna droga, żeby mieć kontrolę nad budżetem. Nie zastanawiałam się czy mi się to jakoś specjalnie opłaca, bo widziałam w tym większą wartość. Ale nie było też tak, że pozwoliłam sobie, żeby być na minusie, bo to kompletnie niebiznesowe podejście.

 

Mi też się udało sięgnąć po aparat!
Trzy kobiety rakiety! Fot. Marzena Rej-Brodowska

Bardziej optymistycznie niż myślisz

Pamiętam, że zapisy miały ruszyć o 21:00. Kajo już spokojnie spał (co nie było takie oczywiste), na stole pojawiły się czipsy, czekolada, bezalkoholowe piwo i pierwszy raz pracowaliśmy w ten sposób jako zespół z moim mężem, o czym zawsze marzyłam. Do ostatniej chwili testowaliśmy z Michałem wszystkie możliwe opcje zapisów i na 5 minut przed startem pojawił się jakiś błąd. Widzieliśmy już jaki jest szał na stronie, że kilkadziesiąt osób odświeża ją co kilka sekund, czekając aż pojawi się formularz zgłoszeniowy. Musiałam w ekspresowym tempie zrobić wysyłkę mailową do wszystkich zainteresowanych i wrzucić planszę na Insta Stories. Zapisy opóźniliśmy o 30 minut, żeby upewnić się, że na pewno wszystko działa. Działało! Byłam na gorącej linii z Wielką Brytanią… Zapisy ruszyły. 21:30:01 – pierwsza osoba zapisana, druga, trzecia, kolejna… Ale były emocje! To co się działo na serwerze było magiczne i ekscytujące!

Wszystkie miejsca zostały zajęte w ciągu jednej minuty.

Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak się cieszyłam. Nastawiałyśmy się, że zapisy będą trwały tydzień,  brałyśmy też pod uwagę uruchomienie płatnych reklam w social mediach. Najlepiej nigdy nie zakładać najbardziej optymistycznej wersji zdarzeń. Nauczyłam się od M., żeby po pierwsze: zawyżać wydatki, bo na pewno czekają mnie finansowe niespodzianki. Po drugie, muszę najpierw założyć wersję pesymistyczną, ale jeszcze opłacalną. Przy wersji bardzo pesymistycznej powinnam mieć gotowy plan B. Jak wydarzy się wersja optymistyczna, trzeba się cieszyć. Jak bardzo optymistyczna, można szaleć!

No więc szalałam.

Zapisy odbyły się w czerwcu. Odchorowywałam je przez kilka następnych tygodni i nie chciałam wtedy nawet myśleć o warsztatach. Przy dziecku i przy robieniu czegoś pierwszy raz na taką skalę nie da się uciec od konsekwencji, ale było warto!

Diana, Olimpia i Olga. Fot. Marzena Rej-Brodowska
Fot. Marzena Rej-Brodowska
Ania, Weronika, Monika. Fot. Marzena Rej-Brodowska
Przepiękne winylowe tła od Olimpii Artisan Backgrounds

Wszystkie Rączki na pokład!

Tak naprawdę dużą część mojej pracy miałam za sobą. Czekałam teraz na briefy od dziewczyn, umawiałam się z partnerami i dogrywałam szczegóły w naszym wynajętym studiu. Powoli tworzyłam listę niezbędników, które przydadzą się podczas zajęć praktycznych. W przypadku fotografii kulinarnej trzeba pamiętać o wielu prozaicznych rzeczach– ściereczki, płyn do mycia naczyń, pędzelki, klamry do trzymania teł, skrzynki, na których można położyć tło, tarki, opalarka, olej, miski do przygotowywania, deski do krojenia… Cała masa rzeczy, które mogą się przydać, choć wcale nie muszą. Nawet rozrysowałam sobie stół, na którym miała znaleźć się ceramika, wszelkie propsy, owoce, warzywa, kwiaty i inne naczynia. Stolik kawowy, mobilna szafeczka – tu wszystko też miałam rozpisane i rozrysowane, nie chciałam, żeby cokolwiek mnie zaskoczyło w dniu warsztatów, bo na dodatkowy stres nie mogłam sobie pozwolić. Ogromnym plusem było to, że fotografia kulinarna jest mi bliska, więc łatwo było mi przewidzieć czego będziemy potrzebować. Myślę, że stąd też łatwość z jaką przyszło mi wszystko zorganizować.

W piątek czekał nas totalny armagedon – praktycznie cały dzień miałam zaplanowany co do godziny. Okazało się, że nie uda nam się odebrać Karoliny z lotniska, bo w tym czasie muszę zdążyć z pozostałymi zakupami. Większość starałam się zamówić wcześniej online, ale jedzenie do stylizacji trzeba było kupić dzień przed, żeby wszystko było świeże. Kierunek Stary Kleparz! Wszystko ogarnialiśmy z małym Kajtkiem u boku: żółte, czerwone i pomarańczowe pomidory skąpane słońcem, małe cukinie, fioletową fasolę, zielone pigwowce, limonki, marakuje, czerwone winogrona, morele, dojrzałe brzoskwinie, nektarynki… to tylko niewielka część tego, co znalazło się w naszym bagażniku (a z czego potem robiłam obiad przez 2 dni po warsztatach :p)

Zdążyliśmy jeszcze coś zjeść, wpaść do sklepu po „drobne zakupy”, które skończyły się na całym zapchanym wózku i wrócić do domu, żebym mogła się przebrać i ruszyć na spotkanie z dziewczynami. Całkiem naturalne było to nasze pierwsze spotkanie na żywo – nie czułam ani dystansu, ani dyskomfortu i myślę, że to nie tylko była kwestia pomarańczowego wina.

W międzyczasie M. z Kajtkiem i dziadkami rozpoczęli transport części rzeczy do studia na Kazimierzu. Dwa samochody wypakowane po brzegi, a to tylko połowa tego, co trzeba było dostarczyć na miejsce. Wnoszenie tego wszystkiego na drugie piętro kamienicy bez pomocy zajęłoby nam więcej niż jeden wieczór. Mężczyźni wnoszą, Kajtek raczkuje po całym studiu, my z dziewczynami dogrywamy szczegóły. Wiem już, że będzie dobrze, to nie może się nie udać.

Wracam padnięta do domu, gdzie czeka nas pakowanie ceramiki od Marty i … mojej też. Nagle okazuje się, że zbierane przez lata naczynia i propsy do stylizacji nareszcie mogą się przydać! Taka mała rzecz, ale bardzo mnie ucieszyła. Jakby wszystko mnie prowadziło właśnie w tym kierunku.

fot. Rej-Brodowska
fot. Rej-Brodowska
fot. Rej-Brodowska

Marchewkowe, którego nikt nie chciał

Bardzo niemądrą rzeczą z mojej strony było zostawienie sobie pieczenia ciast na wieczór przed warsztatami (bo przecież uparłam się, żeby je samodzielnie upiec…). Pierwsza zasada dobrego ciasta? Nigdy go nie rób, jeśli jesteś zmęczona. Na szczęście dwa waniliowe serniki upiekłam w czwartek, zostały mi tylko(!) 2 marchewkowe dla pozostałych grup, ale co to dla mnie. Marchewkowe zawsze mi przecież wychodzi (tak, to marchewkowe)

No i nie wyszło. Wydawało mi się, że proporcje na jedną dużą tortownicę wystarczą, żeby wypełnić dwie super małe formy, ale się przeliczyłam (nigdy nie byłam dobra z matmy). Zaryzykowałam i ciasto przelałam tylko do jednej, wiedząc już, że mam problem. Po pierwsze, mam tylko jedno ciasto marchewkowe, po drugie, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że ono nie wyjdzie. Przez chwilę byłam załamana. Takie rzeczy po prostu trzeba opłakać, wywalić emocje (biedny M.) i dopiero wtedy przejść na tryb szukania rozwiązań, który tak bardzo lubi mój mąż. Oczywiście na początku chciałam piec od nowa, bo jak to tak, że to marchewkowe będzie nieidealne. Zapomniałam, że prowadzące do mistrzynie stylizacji i ciasto z pękniętym wierzchem nie stanowi dla nich problemu. Ale nadal nie mamy czwartego ciasta do stylizacji. Postanowiliśmy, że kupimy w sobotę sernik w cukierni. Zdradzić Wam zabawny fakt? Żadna z grup nie wybrała do stylizacji ciasta marchewkowego 😀

Godzina zero

Sobota, dzień warsztatów. Czy się stresowałam? Niekoniecznie, raczej byłam podekscytowana 🙂 Warsztaty były konsekwencją kilku miesięcy działań, które dobrze zaplanowałam, wiedziałam więc co mnie czeka. Byłam odpowiedzialna za sprawy logistyczne i organizacyjne, ale nie miałam już wpływu na to, jak przebiegnie prezentacja. To była dla mnie bardzo ważna granica, bo w tym momencie musiałam dziewczynom po prostu zaufać i dać sobie na luz, bo nie można mieć kontroli nad wszystkim 🙂 Największym stresem nie były dla mnie same warsztaty, ale fakt, że Kajo został pierwszy raz pod opieką Dziadków na tak długi czas. To było dla nas wszystkich o tyle trudne, że jeszcze kilka tygodni wcześniej reagował płaczem na widok Dziadków – lęk separacyjny nie wybiera. Tymczasem nie rozpłakał się ani na widok Olimpii i Karoliny (Kajo approved, możemy dalej działać), ani nie było problemu, żeby spędził cały dzień z teściami. Gdyby nie ich pomoc, prawdopodobnie ze wszystkim bylibyśmy w czarnej d***. Dalibyśmy radę, bo my to w końcu my, ale byłoby o wiele trudniej. Dzięki Dziadkowie!

7 rano. Znowu pakujemy się na dwa samochody. Chodzę z listą i sprawdzam czy na pewno wszystko mamy. To bardzo dziwne uczucie, gdy twoje, wydawałoby się, nierealne plany się urzeczywistniają. Wszystko zapięte na ostatni guzik, ruszamy. Na miejscu pojawiają się już Karolina z Olimpią, pomagają przynosić ostatnie rzeczy do studia. Teraz pora na zrobienie efektu „wow”. Mamy do dyspozycji długi drewniany stół, tłumaczę dziewczynom co po kolei na nim powinno się znaleźć, widzę, ze czujemy ten sam klimat, więc wszystko praktycznie robi się samo. Najpierw rozkładamy ceramikę – do naszych rąk trafiają piękne talerze od Marty – te większe z rantami i przyciągające wzrok małe talerzyki w szarościach, różu i czerwieni. Są moje pastelowe naczynia, ceramiczne formy do pieczenia, w których układamy owoce, złota patera, która czekała tyle czasu na swój moment. Pojawia się w studiu Magda ze swoją wyjątkową ceramiką: przepięknymi miseczkami z elementami złota, talerzami, które wymykają się jakimkolwiek kolorystycznym schematom – wszystkie naczynia Magdy odzwierciedlają jej artystyczną osobowość. Jest zachwyt!

Układamy owoce i warzywa we wszystkich możliwych kolorach, wkładamy słoneczniki do wazonu, gałązki jarzębiny i sosny, stawiamy na stole fioletową bazylię, tymianek i miętę. Są złote, niebieskie i różowe posypki, barwniki w kilku kolorach i te żabkowe donuty też udało się wypakować. Jedyny problem jaki pojawia się podczas przygotowań, to kwestie techniczne, ponieważ okazuje się, że przejściówka, która miała pasować do mojego komputera, a którą miało w swoich zasobach studio, nie pasuje. Na szczęście mamy back up w postaci komputera M, więc pozostaje kwestia ogarnięcia obsługi rzutnika, ale tu stery przejmuje Karolina, bo ja totalnie wymiękam przy tych tematach.

Powoli pojawiają się uczestnicy, a raczej uczestniczki, bo w naszym warsztatowym teamie mamy same kobiety. Większość z nich znam z Instagrama, część z nich zarabia już na fotografii kulinarnej, mają za sobą pierwsze publikacje, więc towarzystwo prestiżowe i ciekawe 😉

Nigdy nie wiesz czy między ludźmi zaklika, czy wytworzy się atmosfera, która zainspiruje innych do działania. Zawsze możesz temu troch pomóc, ale nie odpowiadasz za humor i nastawienie innych ludzi. To bardzo uwalniające! Ale chodzą słuchy, że było fajnie 😉  Przyznaję, że mimo ogromnego bólu głowy w dniu warsztatów, spadł ze mnie duży ciężar i mogłam cieszyć się uczestnictwem w warsztatach fotograficznych, o których marzyłam. Nawet jeśli momentami musiałam być złym policjantem i pilnować trzymania się planu 😉

fot.Rej-Brodowska
fot.Rej-Brodowska
fot.Rej-Brodowska

Bardzo mi tego brakowało. Jako osobie kreatywnej, sprawczej, która nie potrafiła bardzo długo znaleźć dla siebie miejsca, ale też i jako mamie małego dziecka, która potrzebuje swojej przestrzeni i czasu na eksplorowanie swoich własnych możliwości. I tak całkiem przypadkiem, nie przypadkiem zaczynam myśleć o czymś więcej niż tylko jednorazowych warsztatach w Krakowie.

Jak ogarnąć taką inicjatywę opiekując się rocznym dzieckiem i mając niewielkie możliwości czasowe, które mogę poświęcić na pracę? Bardzo mi pomogła jasna i konkretna wizja tego jaki bym chciałam uzyskać efekt – zależało mi, żeby zrobić prestiżowe warsztaty, które pomogą innym na ich drodze w fotografii kulinarnej. Takie, jakich jeszcze nie było. Nie chciałam utworzyć zwykłego wydarzenia na Facebooku i poinformować innych, że mogą wpaść w wolnej chwili się zapisać na warsztaty między jedną kawą a drugą. Chciałam stworzyć wydarzenie, na które się czeka, o którym się mówi i które odbije się szerokim echem. Tak, właśnie tak myślałam. Taka blogerka, nie blogerka z Krakowa z niecałymi dwoma tysiącami followersów na Instagramie. Nie byłoby tego bez dwóch świetnych nazwisk, które pozyskałam, to jasne. Ale wiem, że bez mojej pracy to wszystko by się nie wydarzyło – i muszę to sobie powtarzać, żeby nie bagatelizować wysiłku jaki w to wszystko włożyłam. Ani bez mojego Męża i jego wsparcia. Bez Kajuta też, bo jest dla mnie codzienną motywacją, by wyciskać z życia jak najwięcej.

Metoda małych kroków – to ona pozwalała mi systematycznie ciągnąć temat. Pewnie, najlepiej mieć wszystko tu i teraz, jak najmniejszym kosztem i bez żadnych problemów. Nie da się. Coś się sypnęło? Biorę wdech i wydech i planuję kolejny krok, bo jakiś muszę przecież zrobić. Czasem potrzebuję do tego trochę poprzeklinać, wygadać się, ponarzekać, ale ostatecznie wsiadam do tego wozu „zrobię to, bo potrafię” i jadę dalej!

Tak trzeba żyć moi drodzy!

Nie chciałam opisywać przebiegu warsztatów, bo kilka słów na ten temat pojawi się na stronie warsztatyfotografiikulinarnej.pl już po metamorfozie, która zajmuje więcej czasu niż przewidywałam, ale w końcu ujrzy światło dzienne! Wszystkiego i tak zdradzić nie mogę, bo przecież czeka nas II edycja, a potem może jeszcze będziemy mieć jakiegoś asa w rękawie! Chciałam Wam pokazać, jak wyglądała droga od pojawienia się pomysłu w mojej głowie do jego realizacji.

Jeśli chodzi Ci po głowie jakiś projekt fotograficzny i szukasz kogoś z kim mógłbyś go zrealizować, śmiało, pisz! 

Do zobaczenia po urlopie!
Magda

Jeśli masz ochotę, wpadnij w międzyczasie na mój Instagram! Tam jestem częściej.