Co jest fajnego w listopadzie? To, że w kilka godzin możesz znaleźć się na drugim końcu Europy i uciec od deszczu i depresyjnych nastrojów. Brzmi nieźle, nie? Co prawda listopad już za nami, ale nadchodzi czas planowania urlopów – więc może tym razem Portugalia?
Lizbona. Początki trudnej miłości
To był dość spontaniczny wyjazd. Padło pytanie: może polecimy do Lizbony? To polecieliśmy. Udało nam się kupić tanie bilety i zarezerwować mieszkanie przez stronę www.airbnb.pl. To komfortowe rozwiązanie i naprawdę nie trzeba wydawać na wynajem fortuny. W ponury, listopadowy dzień wsiedliśmy z M. do samolotu i uciekliśmy do zupełnie innego świata. Nie żałuję.
Widok na Alfamę – najstarszą dzielnicę Lizbony. Tam koniecznie trzeba się zgubić!
O miłości do Portugalii zdążyłam się nasłuchać nie tylko od M, ale również od 65-letniej Małgosi, która po prostu musi tam być co najmniej kilka razy w roku (niedawno wróciła z Lizbony, czym wzbudziła we mnie lekkie ukłucie zazdrości). O Małgosi mógłby powstać oddzielny wpis i na pewno byłoby o czym pisać: jest wolontariuszką, uczy się portugalskiego i organizuje u siebie wieczorki portugalskie. Z winem oczywiście. Czy jednak to miasto mogło przebić moją miłość do wszystkiego, co włoskie?
Wychodząc z samolotu uderza nas wilgotne powietrze. Dopiero co opuściliśmy deszczową Warszawę. Po pierwszej w nocy musimy wziąć już taksówkę, żeby dotrzeć na miejsce. Nie jest to jednak takie proste, gdy okazuje się, że w wąskich uliczkach sam taksówkarz stracił orientację. W mieszkaniu czeka już na nas Pedro, właściciel. Na te kilka dni oddaje nam dwupokojowe mieszkanie na poddaszu z malutkim balkonikiem, z którego o poranku obserwujemy skąpaną w słońcu rzekę Tag.
Widok na Lizbonę podczas przeprawy na drugi brzeg rzeki Tag
Tu czas jakby stanął w miejscu. Wszystko żyje swoim życiem. W ciągu dnia jest ponad 20 stopni (w listopadzie!). A jeśli już zacznie padać, to tylko na chwilę, potem zawsze wychodzi słońce. To takie proste! Wystarczy udać się na drugi koniec Europy. Tutaj nie masz wyjścia – musisz się dostosować: zwolnić, zdjąć zegarek z ręki, zapatrzeć się w niebo, posiedzieć nad rzeką i przestać myśleć o problemach. Już po pierwszym dniu odczuwamy uroki tego miasta (no, może tylko ja odczułam i dałam temu głośno wyraz jęcząc i sapiąc wchodząc kolejny raz pod górę). Przemierzanie lizbońskich uliczek przypomina bardziej górską wędrówkę, niż spacer po mazowieckich dróżkach. Jeśli chcesz wybrać się tu na urlop, lepiej zacznij dbać o swoją kondycję!
Nie zwiedzamy miasta z przewodnikiem w ręku, to nie nasz styl. Nie zaliczamy też wszystkich możliwych zabytków/muzeów/sklepów z pamiątkami. Szwędamy się tu i ówdzie, zanurzając powoli w lizbońskim klimacie. Nie zrobiłam researchu lokalnych knajp, nie miałam ułożonego planu od A do Z i chyba nic lepszego nie mogło mi się przytrafić. Bez stresu i poczucia, że koniecznie coś muszę zobaczyć. To dobra opcja dla perfekcjonistów i wiecznie zabieganych ludzi 😉
Rua Augusta. Główny deptak turystyczny w stolicy Portugalii.
Góra, dół, góra, dół… Tak wygląda zwiedzanie Lizbony.
Miradouro de Santa Luzia. Najbardziej popularny punkt widokowy na Alfamie.
Jedna z uliczek Alfamy
Ponieważ byliśmy w Portugalii tylko 5 dni, nie można było mówić o codziennej rutynie. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie wypracowali swoich zasad i małych rytuałów.
- Dzień zaczyna się od kawy. Koniecznie na mieście. To, że nie można było dostać cappuccino było bolesne (ktoś tu krzyczy, że cappuccino to nie kawa?). Zadowalałam się więc białą kawą, a M. odpowiednikiem włoskiego espresso (więcej o kulinarnym życiu miasta w następnym wpisie). Niektórzy jednak zamiast zacząć od mocnej kawy, woleli mocniejsze trunki, czekając na swoją kolej przy barze 😉
- Nie spieszymy się nigdzie (chyba że na obiad). Nie ma nic bardziej uwalniającego od dania sobie pozwolenia na to, żeby wszystko działo się w swoim tempie. W świecie ASAP-ów, deadline’ów i niekończących się wyzwań brzmi to dość abstrakcyjnie. Chwilę zajmuje przyzwyczajenie się do tego, że rano nie dzwoni budzik, nie musisz notorycznie otwierać skrzynki mailowej, a za rogiem nie czai się na ciebie lista niezałatwionych spraw. A nawet jeśli czeka, to może poczekać trochę dłużej. Jeśli chcesz poczuć Lizbonę, usiądź z kawą na zewnątrz i zacznij obserwować ludzi. Czasem tyle wystarczy, by wrócić do właściwego punktu odniesienia.
- Kierujemy się intuicją. Czyli idziemy tam, gdzie nas nogi poniosą, węch zaprowadzi, albo zmęczenie zmusi. Nie zwiedzamy według przewodnika, choć wiemy mniej więcej co chcemy zobaczyć. Wpadamy do knajpy za rogiem, która na pewno nie ma gwiazdki Michelin. Wsiadamy na prom, zamiast pojechać grzecznie autobusem. W ostatniej chwili pędzimy na drugi koniec Lizbony, żeby zobaczyć zachód słońca.
- Dzień kończy się kieliszkiem wina. To chyba nie wymaga rozwinięcia 😉
Zachód słońca w Belem
Obowiązkowy punkt programu? Przejazd tramwajem nr 28 (tak, to ten słynny żółty), który przejeżdża przez najciekawsze dzielnice – Alfamę, Chiado, Baixe lub Bairro Alto. Bez wahania stwierdzam, że bez tego Lizbona straciłaby swój urok. Wystarczy wysiąść na stacji metra Martim Moniz, ustawić się w długiej kolejce i cierpliwie czekać na swoją kolej. Nawet nie chcę myśleć, jak długa jest ta kolejka w sezonie. W pakiecie ostre hamowanie, wpadanie na współpasażerów i piękne widoki.
Zmierzamy do pasteleria – padaria São Roque. Podobno jednej z najładniejszych kawiarni według portalu infolizbona.pl
Pasteleria – padaria São Roque. Co w Lizbonie można zjeść na śniadanie? O tym już niedługo.
Przydrożne, wypełnione po brzegi knajpki, wieczorne spacery po gwarnych uliczkach, fado grane na miradouros, rogaliki z szynką i serem – to jedne z wielu powodów, dla których można zakochać się w Lizbonie.
Co jeszcze można zobaczyć, co się jada w stolicy Portugalii i gdzie się wybrać na wycieczkę za miasto? O tym w kolejnym podróżniczym wpisie poza strefą pieczenia. Mam nadzieję, że zainspirowałam Was do intensywniejszego myślenia o urlopie i że chociaż trochę mogliście poczuć magię tego miejsca.
Czytam, czytam, wkręcam się, czuję się jakbym tam był, jestem tam myślami, czuję klimat, wchodzę do „podobno jednej z najładniejszych kawiarni” i… nagle koniec ;(
Bo będzie ciąg dalszy! 🙂
Jesteś niesamowita. Dzięki Tobie poczułam klimat tego miejsca 🙂 Oby tak dalej!
Och rozmarzylam się… Tak jak zty jestem miłośniczką Włoch ale zachęciłaś mnie bardzo do poznania Portugalii 🙂
Kocham Lizbonę, zakochałam się kilka lat temu i nie przechodzi. Moja miłość, jak śpiewa Anna Maria Jopek, ma już nowy adres i to właśnie Lizbona. Cieszę się, ze znalazłam Twojego bloga. Będę wpadać do miasta razem z Tobą:-)
Niesamowite zdjęcia. W Lizbonie byłam jeszcze nie tak dawno temu, bo na Erasmusie od sierpnia do lutego i naprawdę nie żałuję. Najlepsza wycieczka w moim życiu i chętnie bym ją powtórzyła… 🙂
Jakie piękne zdjęcia!:) Portugalia właściwie po sąsiedzku, w dodatku tak opisana, że chyba trzeba będzie się skusić! Mój pierwszy kontakt z Twoim blogiem, ale zostaję na dłużej!
Mam tam kuzynkę. Fajnie tam jest. Regularnie śledzę lizboński fp.;)
Pięknie opisałaś Lizbonę! 🙂 Choć do Lizbony nie mam jak zawitać, mogę powiedzieć szczerze, że Porto też jest fajne 😉
pozdrawiam serdecznie!