magdaraczka.com

Miłość na krakowskiej porodówce

Jest przed 5 rano. Czuję, że moje spodnie od piżamy robią się mokre. Przecież to jeszcze nie czas. Może to jest to sławne nietrzymanie moczu? Ale nie, ciągle czuję strużkę wody spływającą po mojej nodze. Zrywam się na równe nogi i krzyczę do M, że odeszły mi wody. Widzę tę chwilową panikę w jego oczach. Moje oczy robią się jeszcze większe, gdy obficie zalewam podłogę w sypialni. Już wiem, że dzieje się nieuniknione. Jest 36 tydzień ciąży – nie mam spakowanej do końca torby do szpitala, a ubranka Dzidka bez ładu i składu walają się w naszej nowej szafie – nadal bez szuflad. Chaotycznie biegam po domu płacząc i śmiejąc się na przemian. Szybko dzwonię do mojej położnej. Aktualnie wiem tylko tyle, że jeszcze dziś urodzę Kajetana. Nie ucieknę od tego. Nigdy wcześniej nie czułam tak ogromnego przerażenia i ekscytacji jednocześnie. A mówili, że początki nigdy nie wyglądają tak, jak w filmach.

To może cesarka?

Całe moje życie najbardziej bałam się jednego – porodu. Historie o krzyczących z bólu na cały oddział kobietach, porównywanie porodu do tortur i największego cierpienia nie zachęcały mnie do czułego myślenia o macierzyństwie. A że z myślą o byciu mamą też miałam problem (przeczytasz o tym tu), cała ta wizja napawała mnie lękiem. Nie dam rady. Nie uważałam się za super bohaterkę z powiewającą filmowo peleryną, która będzie rodziła jedno dziecko po drugim. Dla osoby ze zdiagnozowanymi zaburzeniami lękowymi to było nie do przeskoczenia. A jeśli wpadnę w panikę? Jeśli nie będę mogła wytrzymać bólu? Co gdy psychicznie nie będę w stanie sobie z tym poradzić? Co wtedy zazwyczaj się myśli? Cesarka! Tak, to mogłoby być rozwiązanie wszystkich moich problemów – nie będę musiała czuć tego paraliżującego bólu i na dodatek dużo szybciej zobaczę swoje dziecko. Rozetną mi brzuch, rach-ciach i gotowe. Brzmi jak świetna recepta na urodzenia dziecka bez tych wszystkich dodatkowych „przyjemności.” Czy jednak uciekanie od lęku było dla mnie jakimkolwiek rozwiązaniem? Myśl o cesarce jak szybko się pojawiła, tak samo szybko zniknęła z mojej zatroskanej głowy.

Seksualny poród

Przez większość ciążowego czasu nie skupiałam się na wyborze łóżeczka (którego notabene nie mamy) czy dobieraniu pajacyków pod kolor, ale na wypracowaniu nastawienia. POZYTYWNEGO. Bo przecież w większości przypadków poród budzi negatywne skojarzenia. Sam pobyt w szpitalu też do najprzyjemniejszych nie należy, a to tylko jakaś część doświadczenia, która składa się na urodzenie dziecka. Pierwszy raz o tym, że poród jest czymś POZYTYWNYM usłyszałam w szkole rodzenia. Nie dość, że pozytywnym, to jeszcze czymś sensualnym, porównywanym do seksu. Czy to nie jest fascynujące?! Od tego momentu wszystko zaczęło się w mojej głowie zmieniać. Nie samo, bo zmiana myślenia wymaga wysiłku. Oswojenie lęku również – dlatego dużo czytałam, pytałam koleżanek. Im więcej wiesz, tym mniej się boisz (zauważyłyście, że wiedzę o porodzie najczęściej czerpiemy z Internetu i od znajomych, a nie od własnych matek, babć?). Skoro poród siłami natury jest lepszy (nie boję się użyć tego słowa) dla mnie i mojego dziecka, to właśnie tak urodzę. Wiedziałam, że jeśli teraz się na to nie zdecyduję, to jeszcze wielu rzeczy w moim życiu będę się bała.

Oderwane od swojej kobiecości

Nie chciałam tylko wejść do szpitala i urodzić. Chciałam coś przeżyć. Chciałam odnaleźć w sobie siłę, która mnie przez to przeprowadzi. Tak bardzo chciałam, żeby to było moje. Tak, moje, bo choć to nasze dziecko, z porodem niejako mierzę się w samotności – nikt za mnie tego dziecka nie urodzi. Czytając setki postów w ciążowych grupach na Facebooku miałam poczucie, że dla większości kobiet poród jest oderwany od ich psychiki, kobiecości, cielesności, a staje się po prostu medyczną koniecznością, czymś, o czym chcą jak najszybciej zapomnieć. Chciałam zrobić wszystko, by narodziny Kajetana nie stały się dla mnie traumą. Bo choć poród jest czymś kompletnie nieprzewidywalnym, mam jednak znaczący wpływ na to, jak może wyglądać. Mam wpływ na to jak będę o nim myśleć. Mam wpływ na to, co będzie działo się w mojej głowie. Czekała mnie więc ogromna praca. Tak, praca! Potrafimy miesiącami przygotowywać się do własnego ślubu, ale dlaczego nie potrafimy przygotowywać się na przyjście nowego członka rodziny?

Pomidorówka musi zaczekać

Pojawiają się pierwsze skurcze – po panice nie ma śladu. Zjadam śniadanie, wypijam kawę i biorę prysznic. Jedziemy jednak do szpitala sprawdzić czy wszystko przebiega prawidłowo. Na słuchawkach leci moja ciążowa playlista, w bagażniku dopakowana szpitalna torba, humory nam dopisują, możemy w końcu jechać na drugi koniec Krakowa. Po drodze wyję „Don’t stop me now” The Queen. Nic jednak bardziej nie hamuje naszego entuzjazmu niż tekst mojej położnej: „Madzia, masz rozwarcie jak moje „fuck you”. A to oznacza, że jeszcze długa droga przed nami. Z takim newsem wracamy do domu. Proszę jeszcze M., żebyśmy zajechali do sklepu, ponieważ zachciało mi się pomidorówki. Bo kto nie marzy o robieniu zupy, kiedy właśnie zaczął się poród? 😀 Możecie sobie wyobrazić toczącą się po sklepie kobietę w zaawansowanej ciąży z aplikacją do liczenia skurczy, która zatrzymuje się co 4 min, żeby rozpracować kolejny z nich… w międzyczasie mówiąc swojemu mężowi, żeby wziął jeszcze szponder wołowy i cztery skrzydełka z kurczaka. Pomidorówka jednak musiała poczekać.

Dom na porodówce

W domu robimy klimat: zasłoniliśmy zasłony, włączyliśmy muzykę i powoli wchodziliśmy w rytm porodu. Właśnie tak chciałam spędzić pierwszą fazę – u siebie, stwarzając klimat, który jest mi bliski, próbując uczynić poród elementem codzienności. Wtedy właśnie może wydzielać się naturalna oksytocyna, która przyspiesza poród. Gdybym zbyt wcześnie została w szpitalu, stres i niepokój bardzo szybko mogłyby zahamować akcję porodową. A że stany lekowe i te sprawy, to wiadomo było, że zostaję w domu jak najdłużej. W torbie mieliśmy też kominek do aromaterapii, bo lawenda działała na mnie w ciąży kojąco, ulubiony pluszowy koc w sowy i… lampki choinkowe, które na co dzień wiszą u nas w sypialni. Nie rodzę w domu? To dom przyniosę na porodówkę! Pamiętam jak na spacerze opowiedziałam o moim podejściu do porodu znajomej, to spojrzała na mnie drwiąco, jakbym była kosmitką, która nie podchodzi do życia na poważnie. Ależ jak najbardziej poważnie! Jeśli klimat zbliżony do tego w domu ma mi pomóc poczuć się komfortowo i urodzić Kajetana, to dlaczego nie zrobić tego po swojemu? Dawno nie było mi tak przykro. Więcej z nią na spacer nie poszłam.

 

Mistyczne przeżycie?

– To jeszcze nic nie boli, usłyszałam, gdy po raz kolejny dzwoniłam do pani Reni. Tyle, że ja uważałam inaczej. Czuję, że dłużej już nie mogę – jedziemy. Już bez głośnej muzyki lecącej z głośników. Liczę ile dokładnie będę miała skurczy w aucie zanim dojedziemy do szpitala. Wystarczająco dużo, by jechać szybciej. Pisząc tekst nie pamiętam już tego bólu, nie potrafię go określić. Zanim docieram na oddział, zatrzymuję się kilka razy, by popracować ze skurczami. Już nie jest łatwo. Nie panikuję, nie ma we mnie lęku – jest nastawienie na współpracę i osiągnięcie celu. Nie miałam swojej wizji porodu, której się kurczowo trzymałam. Dla mnie jedynym słusznym rozwiązaniem było nie nastawiać się na nic. Chciałam naturalnie, ale jakby konieczna była cesarka, to nie zapierałabym się nogami krzycząc, że matka natura tego nie chce. Nie byłam przekonana do znieczulenia, ale wiedziałam, że jeśli lęk nie pozwoli mi współpracować, to wtedy się zgodzę. W myślach wzbraniałam się przed sztuczną oksytocyną, ale ostatecznie dostałam ją w trakcie porodu, ponieważ akcja stanęła pod koniec pierwszej fazy. Moje lampki, aromaterapia i godziny spędzone pod prysznicem? Nie było na to czasu. Ale wiedziałam, że gdy będę potrzebowała kawałka naszego świata, to jest pod ręką. Najtrudniejszy moment? Ten, w którym Michał musiał już wrócić do domu. Kajetanka urodziłam po 13 godzinach. Przechodząc od fazy „mogę wszystko”, po jęki „chcę umrzeć, zróbcie mi cesarkę”. Czy krzyczałam? Tak, ale po to, by wyrzucić z siebie emocje. Czy bolało? Tak, ale przecież przeżyłam. Czy było to dla mnie mistyczne przeżycie? Nie, to było dla mnie 13 godzin lekcji o życiu okupionych potem, płaczem i śmiechem. O miłości, zaufaniu i oddaniu między dwojgiem ludzi. O tym, że razem naprawdę można przejść wszystko. O tym, że można przed drugim człowiekiem być całkowicie nagim – fizycznie i emocjonalnie i się tego nie wstydzić. Bez żadnych masek, udawania, w momencie największej słabości i siły jednocześnie.

To poród dał mi siłę na najbliższych kilka tygodni. Nie poddałam się, choć w życiu tak łatwo rezygnuję z siebie. Nie uciekłam od trudu, ale się z nim skonfrontowałam. Poddałam się za to bólowi, który pomagał Kajowi się urodzić, bo wiedziałam, że inaczej utrudnię mu przyjście na świat. Rodziłam w kontakcie ze sobą, swoimi emocjami, ciałem i psychiką. To była najlepsza rzecz jaką mogłam zrobić dla siebie i swojego dziecka – pierwszy raz zaufałam sobie w pełni! I mojemu Mężowi, który nieustannie mnie wspierał, poił, dmuchał gdy było mi za gorąco i pozwalał bym prawie zdzierała z niego ubranie. Bez mojego Męża bym tego nie przeszła. To niesamowite, że jeszcze dzień wcześniej świętowaliśmy we dwójkę jego 30-ste urodziny, a na drugi dzień mogliśmy cieszyć się sobą już we trójkę. Cuda w miłości są codziennością. Bo właśnie 4 sierpnia urodziliśmy sobie Miłość.