Najpierw jest strach. Dopiero co w Londynie był atak. Przecież nie chcesz lecieć w miejsce podwyższonego ryzyka – jeszcze ci życie miłe. Rodzinę chcesz założyć. Potem słyszysz, że wszędzie jest niebezpiecznie. Racja. Na Krowodrzy co i rusz pojawia się zza rogu kolejny nożownik. Jak mam zginąć, to mogę i pod kołami szalonego, krakowskiego rowerzysty. Ewentualnie mogę się przecież zadławić rukolą z pizzy z pobliskiej knajpy. Śmierć jest nieunikniona, ale jeszcze chcesz ją potrzymać na dystans. Takie życie.
Co z tym terroryzmem?
Kiedyś, jak ktoś leciał z bliskich za granicę, to nie myślałeś, czy ktoś obok niego nie postanowi się wysadzić w powietrze. Jedynym ze zmartwień było, czy się dogada i czy ma wystarczająco dużo pieniędzy, by przywieźć ci coś z powrotem. No i czasem przez myśl ci przeszło, czy samolot gdzieś się nie rozbije, ale to takie malutkie myśli były.
Pojawiamy się na obiedzie u znajomych Francuzów. Nad talerzem pełnym serów nie jesteś w stanie już nie zapytać, bo przecież wszystko co wiesz, to wiadomości z drugiej ręki. S. uważa, że nie ma się czym martwić. Jego żona jest przerażona i unika tłumów. Różnice płci? Rodowity Anglik uważa, że „kiedyś to dopiero był terroryzm”. Kilkoro ludzi ginie po potrąceniu vanem? To nic. Normalka.
Chodząc po ulicach Paryża, zastanawiam się gdzie to wszystko miało miejsce. Czy tu na rogu siedzieli ludzie, jak zaczęli strzelać? O czym myśleli? Czy mieli gdzie uciec? Czy na tych wybrukowanych uliczkach widać było krew? S. mówi, że ze swojego mieszkania widział zamachy sprzed roku. Wystarczyło wyjrzeć przez okno. Czy miałeś kiedyś taki widok ze swojego okna?
Carpe diem?
Jaki można mieć do tego stosunek? Ciągle się bać i siedzieć całe życie na tyłku? Terroryzm nie zniknie na pstryknięcie palcami. Z drugiej strony, czy mamy zobojętnieć? To takie normalne, że ktoś wyskoczy z auta, którym wcześniej potrąci kilkanaście osób i zacznie dźgać innych nożem?
Bałam się. Nie będę zgrywać dzielnej niewiasty, która niczym Joanna d’Arc mierzy się z przeciwnikiem. W Krakowie, jak wychodzę do warzywniaka po pomidory, to nie zastanawiam się, czy zaraz coś się nie stanie. Tu jest inaczej. Jesteś bardziej uważny. Nie wsiadasz do metra. Rozglądasz się, czy przypadkiem na most nie wjedzie jakaś ciężarówka, która będzie chciała cię strącić do wody. I możesz korzystać z piękna tego miasta nawet z takimi myślami. Bo pojawiają się na chwilę i znikają, gdy tylko na twoim stole pojawia się lampka wina.
Istnieje złoty środek między zbiorową paniką, a obojętnością?
Nie wiem.
Może gdybym żyła w takim miejscu o wiele dłużej, to byłoby łatwiejsze. Przecież jakoś trzeba wrócić do normalności. Czy Francuzi żyją w strachu, że każdego dnia jadąc metrem, siedząc na lunchu, czy wychodząc na spacer, mogą zginąć z rąk pieprzniętego człowieka? Chyba nie. Nadal przesiadują w parkach, zapełniają po brzegi każdą knajpę i cieszą się życiem. A może się boją, tylko jako dumny naród, nie powiedzą tego głośno? Bo co innego mogą zrobić?
Ale kiedy już obcy mężczyzna przysiadający się do stolika obok nad brzegiem Sekwany, patrzy ci w oczy i chwyta za nóż, wszystko przestaje być zabawne. Nie Europejczyk, nie Afroamerykanin, tylko człowiek z Bliskiego Wschodu, choć teoretycznie nie robi to różnicy. I wtedy nie myślisz, że to cię nie dotyczy. Wiesz, że jesteś w tym po uszy, czy chcesz czy nie.
Zamarłam. Przed chwilą się przecież do niego uśmiechałam. Uciekliśmy stamtąd i powiadomiliśmy kogo trzeba. Bez paniki, bo przecież to mogło się źle skończyć.
Po chwili jechaliśmy już rowerami. Oszołomieni i przestraszeni, ale wieczorem zastanawialiśmy się już, co będziemy robić w następnym tygodniu.
Może właśnie tak to wygląda?