magdaraczka.com

Nasze wielkie włoskie wakacje na Sardynii. Dużo zdjęć!

Wakacje na Sardynii to już przeszłość, ale… Właśnie w tym czasie powinniśmy zacząć się pakować, choć nie na Sardynię. Pewnie znowu walizka leżałaby na środku salonu, ciuchy gdzieś latały po reszcie mieszkania, bo przecież nigdy nie mogę niczego znaleźć. I pewnie byłabym niemiła dla M., bo pakowanie dla mnie to istne pójście na urojoną wojnę tuż przed wymarzonym odpoczynkiem. Emocje opadłyby w drodze na lotnisko, bo przecież nic nie jest w stanie wygrać z bliską wizją włoskiego lenistwa, które kusi mnie za każdym razem, gdy myślę o kierunku naszych wojaży. Ale nie tym razem. Bo wiecie, czasem z nas wychodzi Januszeria. Może to już jest nasz styl życia. Lubię ten dreszczyk emocji przy kupowaniu biletów. Czasem zobaczę niską cenę i już szybko, teraz, natychmiast (!) uważam, że trzeba je kupić. Dokładnie rok temu tak zrobiliśmy. Bilety kupione, Mediolan na wyciągnięcie ręki, już jestem jedną nogą we włoskim ristorante i piję lampkę białego wina. A tu… dupa (tak, nadal używam często  tego określenia, nie gorszcie się. Albo nie czytajcie dalej). Nie pamiętam już dlaczego, ale musieliśmy odwołać nasz wyjazd. Jak to się ma do aktualnego czasu? Ano, schemat jest ten sam: polećmy do Włoch! TERAZ, NATYCHMIAST, JUŻ! W końcu to będzie nasz ostatni wypad za granicę we dwójkę. I co? Bilety kupione, ten sam kierunek (!) i… dupa. Bo remont w trakcie, bo za dużo na głowie, bo nagle okazuje się, że czasu jest mniej niż by się chciało. I tak jakoś dziwnym trafem nie pomyśleliśmy, w którym miesiącu ciąży będę w czerwcu. Ekhmmm… Także pozostaje nam obejść się smakiem (matko, jak ja marzę o prawdziwej włoskiej paście!) i powspominać jesienny urlop na Sardynii. A, o Rzym też zahaczyliśmy przecież. Tak, wiem, mówiłam, że moja noga w tym kraju długo nie postanie po ostatnich przygodach (pamiętacie zgubione walizki na czas naszej rocznicy ślubu?). Ale jednak to  jest toksyczna miłość do tej mojej Italii. I jakimś dziwnym trafem dużo osób wokół mnie akurat wybiera się do Włoch… A że mi hormony buzują i nie potrafię zrozumieć tego hormonalnego mikrokosmosu, to pochlipię sobie czasem i złapią mnie tęsknotki. M. mi wtedy załącza włoskie radio „Nostlagia”, robimy na śniadanie bruschettę, słuchamy tego melodyjnego języka (którego nadal się nie nauczyłam) i ruszamy w miasto cieszyć się naszymi miejskimi, krakowskimi wakacjami. Tak też trzeba żyć!

Nie zarzucę Was informacjami co warto zobaczyć, czy w ogóle warto jechać, bo to akurat sami zobaczycie na zdjęciach. Po Sardynii przemieszczaliśmy się wypożyczonym autem i zrobiliśmy nim całkiem sporo kilometrów. Marzyliśmy o Fiacie 500, ale dali nam jakąś plastikową Toyotę – przynajmniej nasze walizki się zmieściły (choć ledwo!) 😀 Początkowo chcieliśmy objechać całą wyspę, ale w nieco ponad tydzień jednak ciężko wszystko upchnąć, dlatego północ pominęliśmy. Podobno jest dużo bardziej turystyczna i wypełniona kurortami dla milionerów (wypasione jachty, szybkie Mustangi i te sprawy), ale nadal kuszą mnie tamtejsze widoki. Mniej więcej co dwa, trzy dni zmienialiśmy nasze miejsce pobytu – wydawało nam się to optymalną opcją, bo nie potrafimy wysiedzieć w jednym miejscu dłużej niż 4 dni. Pod koniec jednak już marzyłam, żeby osiąść w Cagliarii na dłużej.  Cały wyjazd nie należał do najtańszych (choć bilety lotnicze są naprawdę tanie) i chyba nie robi to różnicy, że wszystko organizowaliśmy na własną rękę. Wyloty z Polski są do Cagliarii, Alghero i bodajże Olbi. Jeśli więc lubicie niebiańskie plaże, turkusową wodę, surowe góry, niesamowitą roślinność, to Sardynia jest najlepszym miejscem na to, by mieć to wszystko pod ręką. Więcej będziecie mogli zobaczyć, jak wreszcie uda mi się zmontować video 🙂

Nasze wielkie włoskie wakacje na Sardynii.

Jeden nocleg przy lotnisku, pierwsza schłodzona Ichnusa wypita w ciepły wieczór i kilkanaście kotów w naszym B&B – wiedziałam, że to dobry początek. Do tej pory pamiętam ten entuzjazm, gdy wynajmowaliśmy samochód na drugi dzień po przylocie.

Chia Spiaggia. Nasz pierwszy plażowy przystanek w drodze z Cagliarii w okolice Oristano.
Po jednej stronie skały, po drugiej widok na morze. Cały czas serpentyny. Jedna z najpiękniejszych tras na Sardynii.

Raz góry…
A zaraz zupełnie płasko.

Oristano

Zatrzymaliśmy się tu na chwilę, tuż przed przyjazdem do naszego miejsca noclegowego.  Długo szukaliśmy jakiejś agroturystyki na booking.com i M. znalazł super miejscówkę z ogrodem i sadem niedaleko Oristano. Ostatecznie się nie zdecydowaliśmy, bo warunki wewnątrz już takie świetne nie były (nie to, że szukaliśmy łóżka z baldachimem). Byłam jednak święcie przekonana, że jedziemy do bardzo podobnego miejsca (nie wiem do tej pory skąd mi się to wzięło). Wiecie, przestrzeń, śniadanie w ogrodzie, zwierzęta, takie tam. Lekko się zdziwiłam jak wjechaliśmy do bardzo małej mieścinki ok. 15 km za Oristano, gdzie domek na domku, wąskie uliczki i generalnie cisza zupełna. Sadu może nie było, ale patio też niczego sobie, bo z palmą, kaktusami, rudym kotem, wesołym psem i nawet żółwiami.  Ostatecznie to był jeden z przyjemniejszych noclegów. Mieliśmy cały apartament z kuchnią dla siebie, gospodyni była Niemką, a przy okazji na miejscu poznaliśmy Sardyńczyka, który dużo opowiedział nam o Sardyńczykach i ich odrębności od reszty Włochów. Sardynia generalnie nie czuje się częścią Italii, nazywają ją kontynentem 🙂 Skomplikowane są te relacje.

Oristano.

 

Robimy rozeznanie w Oristano. Po lampce białego wina, najważniejszym punktem było odwiedzenie pobliskiego Lidla (uwielbiam!). Nie wróciliśmy tu już, ale tylko dlatego, że plaża wyjątkowo nas bardziej ciągnęła.
Solarussa. Nasz gospodarz w Cagliarii mocno się zdziwił, że się tu wybieramy… Sam stąd pochodził 🙂

Nie jestem typem „leżę na plaży i się smażę”, ale tu zostaliśmy bardzo długo. To uczucie, gdy w październiku jest ponad 26 stopni i kąpiesz się w lazurowej wodzie… Najlepsze na wszelkie smutki i zmęczenie!
Kocham jeść. Jednak czasem muszę się przekonać do niektórych rzeczy. Nie chcę mówić z góry, że czegoś nie lubię, staram się dać szansę. Tak zmuszałam kiedyś swoje kubki smakowe do kaparów, muli i małych ośmiorniczek, które ostatecznie okazały się pyszne!

 

#sunsetchasers Zdążyliśmy dosłownie na ostatnie 3 minuty zachodu słońca!

Tak, ten zachód słońca naprawdę tak wyglądał!
Wyjeżdżamy z Solarussy. To nic, że po kilku kilkunastu kilometrach się wracaliśmy, bo zapomnieliśmy oddać kluczy…

W drodze

Bosa

Jeszcze niedaleko Oristano, ale już w drodze na południowy-wschód wyspy, zahaczyliśmy o Bosę. Udało nam się tu zjeść szybki lunch i pójść na spacer. Na pierwszy rzut oka jedno z bardziej włoskich i kolorowych miasteczek na Sardynii.

Orgosolo

Co to jest za miejsce! Położone w górach miasteczko pełne kolorowych murali? Tak! Nie to, że w zasięgu wzroku pojawia się od czasu do czasu jakiś fragment pomalowanej ściany… Tu na każdym kroku spotyka się murale – te zabawne, umilające mieszkańcom codzienność, ale przede wszystkim takie, które komentują wydarzenia społeczne i polityczne zarówno samej Sardynii, jak i reszty świata. Zupełnie inne miejsce niż reszta odwiedzonych przez nas na wyspie.

Santa Maria Navarrese i Arbatax

To chyba największe rozczarowanie naszej podróży. A może jednak nie eksplorowaliśmy tego miejsca za bardzo? Miejscowość mocno turystyczna, choć nie byliśmy w sezonie, więc mieliśmy szczęście. Na dodatek mieszkaliśmy w B&B, które wyglądało jak schronisko dla niemieckich emerytów, których na Sardynii nie brakowało (kto bogatemu zabroni?). Widok z okna na morze jednak trochę rekompensował nam pobyt. I mieliśmy okazję uczestniczyć w procesji kościelnej prowadzonej przez…dzieci, ale to zobaczycie akurat na vlogu. Z ciekawostek, zjedliśmy tu pizzę zrobioną z… ziemniaków 😀 Pojechaliśmy też zobaczyć słynne pomarańczowe skały w Arbatax. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i wróciliśmy. Choć widoki ładne.

Charakterystyczne pomarańczowe skały Arbataxu
Jej! ktoś nam wreszcie zrobił zdjęcie!

W drodze II

Skoro plaża jest po drodze do kolejnego punktu, to dlaczego by się nie zatrzymać? O godz. 10 na plaży nie było praktycznie nikogo, potem pojawiło się kilka osób, więc żyć, nie umierać. I spełniłam marzenie M. i poszliśmy na kajaki. Choć ja boję się wody niesamowicie, a braku kontroli w wodzie tym bardziej 😀 Jak widać, udało mi się z tej perspektywy zrobić kilka zdjęć i zrobić relację na żywo 🙂 Widzicie tę wodę?!

Cagliari

Ufff… Dotarliśmy! Jak wjechaliśmy do miasta, to krzyknęłam: cywilizacja! 😀 Ale nie… naprawdę warto zrobić sobie tour de Sardegna, jak już się na niej znajdziemy. Mówi się, że to wyspa najpiękniejszych plaż w Europie, ale nie samymi plażami ta wyspa stoi i jej prawdziwe piękno można poznać, jak zboczy się trochę z turystycznej trasy. Cagliari natomiast jest miastem, które jest na tyle różnorodne, że choć byliśmy tu drugi raz, mogliśmy odkrywać je na nowo i wcale by mi nie przeszkadzało, gdybym miała pojawić się tam i 3 raz. Ekhmmm… M. czy Ty to czytasz? 🙂

Poetto Spiaggia. Miejska plaża niedaleko Cagliarii
W poszukiwaniu flamingów… Załapaliśmy się tylko na zachód słońca.

 

Nie dam sobie ręki uciąć, że to moje zdjęcie, bo w tym miejscu walczyliśmy oboje o ujęcie. Kocham to światło!

Kolejne marzenie M: odwiedzić ogród botaniczny
W Cagliari miałam ciągle fazę na torta della nonna. Jakie to pyszne! I tak planuję je zrobić w domu po powrocie i wychodzi jak zwykle… 🙂
Uliczki Cagliari
Urok Cagliari: drzwi do każdego mieszkania zachwycają! Z zeszłego pobytu przywiozłam kilkanaście zdjęć samych drzwi.


Kolejny zachód słońca zaliczony!

Po objechaniu znacznej części wyspy i dłuższym pobycie w Cagliari przyznaję, że miałam myśli, by już wrócić do Krakowa. Wakacje? Tak! Wakacje na Sardynii? Jeszcze lepiej! Ale głową w dużej mierze byłam wtedy przy sprawach zawodowych, myśleniu o tym, co powinnam była zrobić, czego nie zrobiłam i co mnie czeka po powrocie (perfekcjonizm i te sprawy). Znacie to uczucie, gdy jedziecie na urlop, na którym musicie się oswoić z tym, że odpoczywacie? No właśnie. Na Sardynii były momenty, gdy rzeczywiście wyłączyłam moją chęć kontroli, a były takie, gdy byłam ciągle spięta. Choć jak oglądam teraz te zdjęcia, to mam poczucie, że tyle pięknych wspomnień przywieźliśmy! Ostatecznie liczyłam, że jeszcze w Rzymie jest szansa, że coś się zmieni. Jak wiadomo lub nie, naszą pierwszą rocznicę ślubu i 3-dniowy pobyt w Rzymie przeżyliśmy bez naszych walizek, w tym bez bielizny, szczoteczek do zębów i innych całkiem przydatnych rzeczy, które oczywiście można było kupić, ale umówmy się – inaczej wyobrażaliśmy sobie świętowanie 😀 Całkiem rączkowe to zakończenie wakacji! Nasz dystans i poczucie humoru pozwalają nam przetrwać w sytuacjach niekoniecznie mile widzialnych. A na przygody zawsze się znajdzie u nas miejsce, czego niewątpliwym przykładem jest zbliżająca się wizja dozgonnego rodzicielstwa!

Jednakowoż (jak to poważnie brzmi!) obiema rączkami polecamy Sardynię (byle nie w pełni sezonu). Mamy poczucie, że jest tu jeszcze tyle do odkrycia, że pewnie z naszym pierworodnym prędzej czy później się tu wybierzemy, licząc, że przejmie włoskiego bakcyla po mamie. Po tacie może przejąć część portugalskich ciągot, nie obrażę się na to wcale. Mam nadzieję, że po obejrzeniu zdjęć już zaczęliście marzyć o wakacjach na Sardynii!

PS. Zdjęć nie robiłam lustrzanką, tylko kompaktem (Lumix) i telefonem. Dużo wygodniejsza opcja (przyznajcie się, komu chce się wiecznie ze sobą ciągnąć lustrzankę na wakacjach?!), a jakość też świetna! Bo nie sprzęt się liczy, a dobre oko – po kilku latach mogę to potwierdzić.